Hospicjum dla Kotów Bezdomnych.

Właściwie nie do końca wiem, o czym ma być ten wstępniak.
Chociaż kiedy się zaczęłam do niego przymierzać - wiedziałam. Miał być potokiem żalu i rozpaczliwym wołaniem o pomoc i wsparcie. Miał być morzem łez wylanych nad tym, co mogło się udać, a z powodu cudzego zaniechania i arogancji będzie musiało przestać istnieć. Miał być moim przyznaniem się do błędu i własnego zadufania, że to co sobie wymarzyłam, w takim kształcie, jak sobie wyobrażałam - nie może istnieć.
Krótko mówiąc, ten wstępniak miał być o tym, że w związku z tym, jak postąpiły wobec mnie ARGOS i Jana, Hospicjum dla Kotów Bezdomnych przestanie działać.
Jednak ten wstępniak będzie o czymś innym. Bowiem wystarczyło małe słowo, drobny sygnał z mojej strony, że kłopoty znowu są ponad moje siły, by magia zaczęła działać.
Bo dla mnie to ciągle jest magiczne...
To, że otaczają mnie - realnie i wirtualnie - wspaniali ludzie. To, że ktoś troszczy się o moje koty i o mnie również. To, że tylu osobom zależy na tym, by Hospicjum przetrwało i przezwyciężyło problemy.
To, że ktoś jeszcze podziela moje marzenie...
...by spokojne umieranie też było wartością.
Czyżby nadszedł czas na wstępniak pod tytułem: `Koty i filozofia`?
W jakimś filmie dokumentalnym pojawiła się informacja, która zwróciła moją uwagę. Dotyczyła historii udomowienia kota i psa. Wedle tezy tam postawionej pies został udomowiony przez człowieka celowo, ze względu na korzyści, jakie człowiek miał z tej relacji. Natomiast kot, udomowił się niejako sam, wybierając życie przy człowieku. Pomyślałam sobie, że za ten `oportunizm` kot zapłacił jednak o wiele wyższą cenę niż gdyby na zawsze pozostał gatunkiem nieudomowionym. Ludzie mają bowiem zwykle dość ambiwalentne podejście do kotów, jakby cierpieli na swoistą schizofrenię. Z jednej strony kot bywa obiektem ogromnej miłości, staje się towarzyszem, `członkiem rodziny`, staje się też zabawką, gadżetem umilającym życie, z drugiej jego obecność w piwnicach, na podwórkach jest często traktowana jako coś `naturalnego`. Żaden chyba gatunek zwierzęcia nie spotyka się z dwulicowym traktowaniem na taką skalę - jednocześnie jako domowy i jako dziki. O bezpańskich psach mówi się `zdziczałe`, zaś o kotach, po prostu: `dzikie`. O stereotypach na temat `dzikich` kotów można by w nieskończoność snuć opowieść...
Jednak te `dzikie` koty ciągle mieszkają gdzieś przy człowieku i wiele z nich, mimo że powinny mieć `dzikość w genach`, jest oswojona lub daje się oswoić i przysposobić do mieszkania w domu. Nawet te, które od urodzenia przez całe swoje długie życie dawały sobie radę na wolności.
Co właściwie spowodowało, że moją uwagę przykuły przede wszystkim te, którym niewiele zdrowia i w związku z tym życia pozostało? Mogłabym analizować i wyliczać długą listę powodów. Wiele z tych powodów to moje przeszłe doświadczenia i drobne zdarzenia, które ciągle mają miejsce. Pomyślałam kiedyś, że niewielu kotom jestem w stanie dać dom, niewielu jestem w stanie zagwarantować, że znajdą dobry dom. Natomiast wielu kotom jestem w stanie zapewnić... spokojne umieranie.
Ale właściwie nie o powodach chciałabym napisać, co o konsekwencjach i o potwierdzeniu przyjętych, po części intuicyjnie, podstawowych założeń mojej pracy.
A założenia są w zasadzie dwa.
Po pierwsze - kot ma mieć dom, swój dom, w którym będzie mógł doczekać śmierci. A po drugie - kot ma jeść, przyswajać i wydalać bez problemów.
Z tych dwóch założeń wynikają pewne konsekwencje.
Z pierwszego. Kot bezdomny nie jest dla mnie `naturalnym elementem środowiska miejskiego`. Bezdomny kot, który jest chory wymaga pomocy, bezdomny kociak - bezwzględnego zabrania z ulicy, bezdomna kotka, nawet w ciąży - sterylizacji. To są z grubsza ramy ingerencji - na miarę możliwości - każdego człowieka, którego w ogóle obchodzi sytuacja bezdomnych kotów. W przypadku tego konkretnie gatunku nie ma absolutnie mowy o `selekcji naturalnej`. Samochód, pies, człowiek - to nie są czynniki selekcji naturalnej, w wyniku której przetrwa silniejszy egzemplarz doskonaląc tym samym zdolności przystosowawcze gatunku. Gdyby tak było - wszystkie koty wolnożyjące unikałyby kontaktu z człowiekiem jak ognia. A tak przecież nie jest.
Z racji tego, że moje domowe stado wymaga opieki niekiedy całodobowej, nie zajmuję się `działaniami w terenie`, czyli celowym odławianiem kotek na sterylki. Trafiają więc do mnie koty chore i stare, oraz kocięta.
Z drugiego. Jeśli kot je normalnie, czyli ma apetyt, przyswaja, czyli - w przypadku kociąt - rośnie i nie choruje, w przypadku kotów dorosłych - nie chudnie i nie choruje, wydala bez problemu, to znaczy, że jego sytuacja osiągnęła pewien stabilny stan. Jeśli do tego wykazuje chęć kontaktu z człowiekiem i innymi kotami - stan jest bliski ideału. Wszelkie zaburzenia takiej równowagi wymagają konsultacji i diagnostyki czy to medycznej, czy to behawioralnej.
Jednakże większość moich kotów nie została przeze mnie wybrana i przygarnięta tylko z tego względu, by mi towarzyszyć, nie po to, bym je [i:1zbzwy2l]miała[/i:1zbzwy2l]. Kocięta są brane z założeniem, że jeśli będą zdrowe, znajdą swój własny dom.
Koty dorosłe i kociaki z wadami - z założeniem, że w moim domu umrą.
Wymarzyłam sobie, że zdrowe kocięta i koty będą oddawane do adopcji w dość wysokim standardzie - odrobaczone, zaszczepione, wysterylizowane.
Zaś dla kotów hospicyjnych, które jako takie były brane, wymarzyłam sobie, że na tyle, na ile to będzie możliwe zostaną zaopatrzone medycznie, będą miały dobre jedzenie i czyste kuwety, stałą obecność i opiekę człowieka, a przede wszystkim - święty spokój, również w tych ostatnich chwilach, które spędzą ze mną.
Niezależnie od reguł, jakim według niektórych, powinno podlegać prowadzenie kotów w Hospicjum, dla mnie najważniejsze jest, by to koty czuły się w moim domu dobrze. I zdaje się, że tak jest. Nigdy nie chciałam osiągnąć stanu idealnego - wszystkie kotki absolutnie zdrowe i zawsze zdrowe i przez długie lata zdrowe. Jest to po prostu niemożliwe, biorąc pod uwagę to, że koty te pochodzą z różnych miejsc, w których trudno o certyfikat zdrowotności, a trafiają do mnie często w stanie, który nie rokuje długiego życia. To nie są koty [i:1zbzwy2l]dla mnie[/i:1zbzwy2l] - to ja jestem dla tych kotów.
To jest zawsze `coś za coś`, zawsze jest kalkulacja zysków i strat, i świadomość, że nie nad wszystkim da się zapanować i nie każdy przypadek da się przewidzieć. Ale nerwy i wątpliwości są po mojej stronie, zaś koty żyjące tym, co aktualnie mają dane wydają się być szczęśliwe. Jednym z dowodów na to jest przede wszystkim to, że nie mam w stadzie kotów, które są permanentnie zastraszane. Moje koty nie sikają po kątach ze stresu, nie ma sytuacji, że któryś z nich nie może pójść do kuwety, czy dostać się do misek.
To ogólniki. Być może zbyt krągłe zdania. Ale o moich pomyłkach, niedociągnięciach, potknięciach staram się pisać na bieżąco. Niczyje postępowanie nie jest wolne od błędów i niedopatrzeń. Jednak ja znajduję w swoim życiu z kotami również potwierdzenie słuszności przyjętych założeń oraz postępowania.
Jednym z takich potwierdzeń jest to jak umierają moje koty.
Jeszcze nie tak dawno sądziłam, że moje zadanie przy kotach hospicyjnych będzie polegało przede wszystkim na tym, by - gdy skończą się możliwości wyleczenia, czy ustabilizowania stanu danego kota - zdążyć z ostatnim zastrzykiem u weta. Tak, jakby eutanazja była jedynym właściwym wyborem.
Dobrze jest mieć takie narzędzie. Taki wytrych. Bo eutanazja jest narzędziem, z którego możemy skorzystać, bądź nie. Ale nie jest obligatoryjna. Nigdy. I nie powinna być. Powinna być narzędziem ułatwiającym przekroczenie tego progu jakim jest śmierć, ale powinna ułatwiać to temu, który odchodzi, a nie nam. Jeśli ułatwia cokolwiek nam - staje się wytrychem.
Chciałabym, aby każdemu z moich podopiecznych dany był spokój umierania. Nie śmierci ale właśnie umierania. Czasami się udaje. Kiedy przestałam histeryzować, żeby za wszelką cenę zdążyć do weta na ostatni zastrzyk, kiedy nauczyłam się odczytywać drobne sygnały, kiedy nauczyłam się fizjologii umierania, coraz częściej moje koty odchodzą spokojne w domu.
Makabra? Otóż nie. Z całym przekonaniem to piszę.
Ewo... katowicka FIV-ka. Płochliwa kotka, która przebywała `gdzieś obok`, kiedy była w dobrej formie najchętniej pomieszkiwała w kuchni lub łazience, przedkładając towarzystwo innych kotów. Umierać przyszła na moją poduszkę. Nie wcisnęła się w jakiś ciemny, odosobniony kącik - wybrała miejsce najbardziej `ludzkie`.
Zdarzało się też, że wybierałam źle. Łudząc się, że `to jeszcze nie teraz` i czekałam aż zadziałają leki, które miały oddalić nieuniknione - taki błąd popełniłam przy Riddicku, przy ToTym, Io. Albo też odwrotnie - decydowałam, że to `teraz` i albo wiozłam umierającego ale przytomnego, płaczącego ze strachu kota na eutanazję, czy też wzywałam weta do domu - takiego strachu przysporzyłam Ravenowi, Sagali, Boguszowi.
Tak jak nie ma przepisu na życie, tak też nie ma go na umieranie. Nigdy nie wiem, czy decyzje które podejmuję nie obrócą się przede wszystkim przeciwko tym, w imieniu których je podejmuję. Ale tak jak muszę decydować o tym, który kot trafi do hospicjum, a który nie, o tym jak będzie leczony, tak też muszę decydować o tym, jak będzie umierał.
Ciężko jest trwać przy takim odchodzeniu. Kot jest zwierzęciem, nie człowiekiem. Czuje ból, strach, ale nie ma - jak człowiek - możliwości nadać sensu temu, co czuje i temu, co się w okół niego dzieje.
Staram się, by moi umierający podopieczni nie czuli bólu i strachu. By, ciągle będąc przytomni, mieli to, do czego byli przyzwyczajeni w ostatnim okresie swojego życia u mnie - by byli u siebie, by byli ze mną, by byli ze stadem. I coraz częściej moje koty odchodzą spokojnie, gasnąc stopniowo we własnym domu.
Próbowałam o tym wszystkim pisać parokrotnie na forum. Jednak to ciągle temat tabu. O wiele łatwiej jest pisać i czytać o tym jak zdrowieją, jak rosną, a nawet jak się rodzą [oczywiście te uprzywilejowane], jak znajdują nowe domy. O tym, jak umierają [nie - `że umarły`] i pisać trudniej, a i czytać niewiele osób chce. Tak, jakby pisanie, a zwłaszcza czytanie o odchodzeniu podopiecznych przypominało o własnej śmiertelności, z czym niektórzy nie mogą się pewnie pogodzić.
Umieramy od dnia narodzin, nasze życie jest byciem ku śmierci [nie, nie lubię Heideggera] i niezależnie od tego, jak planujemy sobie nasze trwanie [i czy w ogóle] po niej, jest to próg, który przestępujemy wszyscy - i my i nasi podopieczni. To doświadczenie, które nas zrównuje.
Nie wiem, jak jest z kotami [i z ludźmi] `po drugiej stronie`, wiem jedno - nikt z nas tego nie uniknie. Świadomość oczywistości i nieuniknioności tego doświadczenia pozwala mi przezwyciężyć mój strach i pomaga trwać przy moich kotach. Pomaga też skupić się na tym, co [i:1zbzwy2l]przed[/i:1zbzwy2l], na tym, co [i:1zbzwy2l]zanim[/i:1zbzwy2l]. Przede wszystkim na tym, by nie było bólu i strachu w tych ostatnich wspólnie dzielonych chwilach.
Ten wstępniak można traktować oczywiście jako kolejny tekst marketingowy. Albo filozoficzne wypociny. Albo dorabianie ideologii. Można go też potraktować jako kolejną próbę mojego zmierzenia się z tym, czym się zajmuję przez większa część mojego dnia. Ja naprawdę nieprzypadkowo skończyłam takie a nie inne studia - narzędzia, które tam otrzymałam, świetnie się sprawdzają, gdy staję wobec rzeczy nieuniknionych. Staram się, by moje życie stanowiło jak najbardziej zwartą i świadomą opowieść. Usiłuję zrozumieć dlaczego właśnie tak, a nie inaczej się toczy.
Chciałabym móc się dzielić tym, co mi `się myśli`, szczególnie w sferze moich relacji z podopiecznymi i w odniesieniu do tego, jak wygląda moja praca przy kotach, nawet ryzykując każdorazowo niezrozumienie, ale też licząc na akceptację, która - jeśli ją otrzymuję - jest dla mnie... magiczna.
Dziękuję.
Tym, którzy trwają przy nas, na których czujną uwagę i troskę zawsze mogę liczyć.
Tym, którzy dotarli do nas w ślad za którymś kotem i pozostali.
Tym, którzy w tajemnicy i skrytości ale są z nami.
Tym, którzy sporadycznie lecz z życzliwością dają znać o sobie.
Dzięki Wam magia działa.
Dzięki Wam te koty mają dom i mają stałą obecność człowieka.
Dzięki Wam spokojne umieranie staje się wartością.
Wrogom i oponentom tym razem nie dziękuję.
Poprzednia część:
viewtopic.php?f=1&t=123501
Chociaż kiedy się zaczęłam do niego przymierzać - wiedziałam. Miał być potokiem żalu i rozpaczliwym wołaniem o pomoc i wsparcie. Miał być morzem łez wylanych nad tym, co mogło się udać, a z powodu cudzego zaniechania i arogancji będzie musiało przestać istnieć. Miał być moim przyznaniem się do błędu i własnego zadufania, że to co sobie wymarzyłam, w takim kształcie, jak sobie wyobrażałam - nie może istnieć.
Krótko mówiąc, ten wstępniak miał być o tym, że w związku z tym, jak postąpiły wobec mnie ARGOS i Jana, Hospicjum dla Kotów Bezdomnych przestanie działać.
Jednak ten wstępniak będzie o czymś innym. Bowiem wystarczyło małe słowo, drobny sygnał z mojej strony, że kłopoty znowu są ponad moje siły, by magia zaczęła działać.
Bo dla mnie to ciągle jest magiczne...
To, że otaczają mnie - realnie i wirtualnie - wspaniali ludzie. To, że ktoś troszczy się o moje koty i o mnie również. To, że tylu osobom zależy na tym, by Hospicjum przetrwało i przezwyciężyło problemy.
To, że ktoś jeszcze podziela moje marzenie...
...by spokojne umieranie też było wartością.
Czyżby nadszedł czas na wstępniak pod tytułem: `Koty i filozofia`?
W jakimś filmie dokumentalnym pojawiła się informacja, która zwróciła moją uwagę. Dotyczyła historii udomowienia kota i psa. Wedle tezy tam postawionej pies został udomowiony przez człowieka celowo, ze względu na korzyści, jakie człowiek miał z tej relacji. Natomiast kot, udomowił się niejako sam, wybierając życie przy człowieku. Pomyślałam sobie, że za ten `oportunizm` kot zapłacił jednak o wiele wyższą cenę niż gdyby na zawsze pozostał gatunkiem nieudomowionym. Ludzie mają bowiem zwykle dość ambiwalentne podejście do kotów, jakby cierpieli na swoistą schizofrenię. Z jednej strony kot bywa obiektem ogromnej miłości, staje się towarzyszem, `członkiem rodziny`, staje się też zabawką, gadżetem umilającym życie, z drugiej jego obecność w piwnicach, na podwórkach jest często traktowana jako coś `naturalnego`. Żaden chyba gatunek zwierzęcia nie spotyka się z dwulicowym traktowaniem na taką skalę - jednocześnie jako domowy i jako dziki. O bezpańskich psach mówi się `zdziczałe`, zaś o kotach, po prostu: `dzikie`. O stereotypach na temat `dzikich` kotów można by w nieskończoność snuć opowieść...
Jednak te `dzikie` koty ciągle mieszkają gdzieś przy człowieku i wiele z nich, mimo że powinny mieć `dzikość w genach`, jest oswojona lub daje się oswoić i przysposobić do mieszkania w domu. Nawet te, które od urodzenia przez całe swoje długie życie dawały sobie radę na wolności.
Co właściwie spowodowało, że moją uwagę przykuły przede wszystkim te, którym niewiele zdrowia i w związku z tym życia pozostało? Mogłabym analizować i wyliczać długą listę powodów. Wiele z tych powodów to moje przeszłe doświadczenia i drobne zdarzenia, które ciągle mają miejsce. Pomyślałam kiedyś, że niewielu kotom jestem w stanie dać dom, niewielu jestem w stanie zagwarantować, że znajdą dobry dom. Natomiast wielu kotom jestem w stanie zapewnić... spokojne umieranie.
Ale właściwie nie o powodach chciałabym napisać, co o konsekwencjach i o potwierdzeniu przyjętych, po części intuicyjnie, podstawowych założeń mojej pracy.
A założenia są w zasadzie dwa.
Po pierwsze - kot ma mieć dom, swój dom, w którym będzie mógł doczekać śmierci. A po drugie - kot ma jeść, przyswajać i wydalać bez problemów.
Z tych dwóch założeń wynikają pewne konsekwencje.
Z pierwszego. Kot bezdomny nie jest dla mnie `naturalnym elementem środowiska miejskiego`. Bezdomny kot, który jest chory wymaga pomocy, bezdomny kociak - bezwzględnego zabrania z ulicy, bezdomna kotka, nawet w ciąży - sterylizacji. To są z grubsza ramy ingerencji - na miarę możliwości - każdego człowieka, którego w ogóle obchodzi sytuacja bezdomnych kotów. W przypadku tego konkretnie gatunku nie ma absolutnie mowy o `selekcji naturalnej`. Samochód, pies, człowiek - to nie są czynniki selekcji naturalnej, w wyniku której przetrwa silniejszy egzemplarz doskonaląc tym samym zdolności przystosowawcze gatunku. Gdyby tak było - wszystkie koty wolnożyjące unikałyby kontaktu z człowiekiem jak ognia. A tak przecież nie jest.
Z racji tego, że moje domowe stado wymaga opieki niekiedy całodobowej, nie zajmuję się `działaniami w terenie`, czyli celowym odławianiem kotek na sterylki. Trafiają więc do mnie koty chore i stare, oraz kocięta.
Z drugiego. Jeśli kot je normalnie, czyli ma apetyt, przyswaja, czyli - w przypadku kociąt - rośnie i nie choruje, w przypadku kotów dorosłych - nie chudnie i nie choruje, wydala bez problemu, to znaczy, że jego sytuacja osiągnęła pewien stabilny stan. Jeśli do tego wykazuje chęć kontaktu z człowiekiem i innymi kotami - stan jest bliski ideału. Wszelkie zaburzenia takiej równowagi wymagają konsultacji i diagnostyki czy to medycznej, czy to behawioralnej.
Jednakże większość moich kotów nie została przeze mnie wybrana i przygarnięta tylko z tego względu, by mi towarzyszyć, nie po to, bym je [i:1zbzwy2l]miała[/i:1zbzwy2l]. Kocięta są brane z założeniem, że jeśli będą zdrowe, znajdą swój własny dom.
Koty dorosłe i kociaki z wadami - z założeniem, że w moim domu umrą.
Wymarzyłam sobie, że zdrowe kocięta i koty będą oddawane do adopcji w dość wysokim standardzie - odrobaczone, zaszczepione, wysterylizowane.
Zaś dla kotów hospicyjnych, które jako takie były brane, wymarzyłam sobie, że na tyle, na ile to będzie możliwe zostaną zaopatrzone medycznie, będą miały dobre jedzenie i czyste kuwety, stałą obecność i opiekę człowieka, a przede wszystkim - święty spokój, również w tych ostatnich chwilach, które spędzą ze mną.
Niezależnie od reguł, jakim według niektórych, powinno podlegać prowadzenie kotów w Hospicjum, dla mnie najważniejsze jest, by to koty czuły się w moim domu dobrze. I zdaje się, że tak jest. Nigdy nie chciałam osiągnąć stanu idealnego - wszystkie kotki absolutnie zdrowe i zawsze zdrowe i przez długie lata zdrowe. Jest to po prostu niemożliwe, biorąc pod uwagę to, że koty te pochodzą z różnych miejsc, w których trudno o certyfikat zdrowotności, a trafiają do mnie często w stanie, który nie rokuje długiego życia. To nie są koty [i:1zbzwy2l]dla mnie[/i:1zbzwy2l] - to ja jestem dla tych kotów.
To jest zawsze `coś za coś`, zawsze jest kalkulacja zysków i strat, i świadomość, że nie nad wszystkim da się zapanować i nie każdy przypadek da się przewidzieć. Ale nerwy i wątpliwości są po mojej stronie, zaś koty żyjące tym, co aktualnie mają dane wydają się być szczęśliwe. Jednym z dowodów na to jest przede wszystkim to, że nie mam w stadzie kotów, które są permanentnie zastraszane. Moje koty nie sikają po kątach ze stresu, nie ma sytuacji, że któryś z nich nie może pójść do kuwety, czy dostać się do misek.
To ogólniki. Być może zbyt krągłe zdania. Ale o moich pomyłkach, niedociągnięciach, potknięciach staram się pisać na bieżąco. Niczyje postępowanie nie jest wolne od błędów i niedopatrzeń. Jednak ja znajduję w swoim życiu z kotami również potwierdzenie słuszności przyjętych założeń oraz postępowania.
Jednym z takich potwierdzeń jest to jak umierają moje koty.
Jeszcze nie tak dawno sądziłam, że moje zadanie przy kotach hospicyjnych będzie polegało przede wszystkim na tym, by - gdy skończą się możliwości wyleczenia, czy ustabilizowania stanu danego kota - zdążyć z ostatnim zastrzykiem u weta. Tak, jakby eutanazja była jedynym właściwym wyborem.
Dobrze jest mieć takie narzędzie. Taki wytrych. Bo eutanazja jest narzędziem, z którego możemy skorzystać, bądź nie. Ale nie jest obligatoryjna. Nigdy. I nie powinna być. Powinna być narzędziem ułatwiającym przekroczenie tego progu jakim jest śmierć, ale powinna ułatwiać to temu, który odchodzi, a nie nam. Jeśli ułatwia cokolwiek nam - staje się wytrychem.
Chciałabym, aby każdemu z moich podopiecznych dany był spokój umierania. Nie śmierci ale właśnie umierania. Czasami się udaje. Kiedy przestałam histeryzować, żeby za wszelką cenę zdążyć do weta na ostatni zastrzyk, kiedy nauczyłam się odczytywać drobne sygnały, kiedy nauczyłam się fizjologii umierania, coraz częściej moje koty odchodzą spokojne w domu.
Makabra? Otóż nie. Z całym przekonaniem to piszę.
Ewo... katowicka FIV-ka. Płochliwa kotka, która przebywała `gdzieś obok`, kiedy była w dobrej formie najchętniej pomieszkiwała w kuchni lub łazience, przedkładając towarzystwo innych kotów. Umierać przyszła na moją poduszkę. Nie wcisnęła się w jakiś ciemny, odosobniony kącik - wybrała miejsce najbardziej `ludzkie`.
Zdarzało się też, że wybierałam źle. Łudząc się, że `to jeszcze nie teraz` i czekałam aż zadziałają leki, które miały oddalić nieuniknione - taki błąd popełniłam przy Riddicku, przy ToTym, Io. Albo też odwrotnie - decydowałam, że to `teraz` i albo wiozłam umierającego ale przytomnego, płaczącego ze strachu kota na eutanazję, czy też wzywałam weta do domu - takiego strachu przysporzyłam Ravenowi, Sagali, Boguszowi.
Tak jak nie ma przepisu na życie, tak też nie ma go na umieranie. Nigdy nie wiem, czy decyzje które podejmuję nie obrócą się przede wszystkim przeciwko tym, w imieniu których je podejmuję. Ale tak jak muszę decydować o tym, który kot trafi do hospicjum, a który nie, o tym jak będzie leczony, tak też muszę decydować o tym, jak będzie umierał.
Ciężko jest trwać przy takim odchodzeniu. Kot jest zwierzęciem, nie człowiekiem. Czuje ból, strach, ale nie ma - jak człowiek - możliwości nadać sensu temu, co czuje i temu, co się w okół niego dzieje.
Staram się, by moi umierający podopieczni nie czuli bólu i strachu. By, ciągle będąc przytomni, mieli to, do czego byli przyzwyczajeni w ostatnim okresie swojego życia u mnie - by byli u siebie, by byli ze mną, by byli ze stadem. I coraz częściej moje koty odchodzą spokojnie, gasnąc stopniowo we własnym domu.
Próbowałam o tym wszystkim pisać parokrotnie na forum. Jednak to ciągle temat tabu. O wiele łatwiej jest pisać i czytać o tym jak zdrowieją, jak rosną, a nawet jak się rodzą [oczywiście te uprzywilejowane], jak znajdują nowe domy. O tym, jak umierają [nie - `że umarły`] i pisać trudniej, a i czytać niewiele osób chce. Tak, jakby pisanie, a zwłaszcza czytanie o odchodzeniu podopiecznych przypominało o własnej śmiertelności, z czym niektórzy nie mogą się pewnie pogodzić.
Umieramy od dnia narodzin, nasze życie jest byciem ku śmierci [nie, nie lubię Heideggera] i niezależnie od tego, jak planujemy sobie nasze trwanie [i czy w ogóle] po niej, jest to próg, który przestępujemy wszyscy - i my i nasi podopieczni. To doświadczenie, które nas zrównuje.
Nie wiem, jak jest z kotami [i z ludźmi] `po drugiej stronie`, wiem jedno - nikt z nas tego nie uniknie. Świadomość oczywistości i nieuniknioności tego doświadczenia pozwala mi przezwyciężyć mój strach i pomaga trwać przy moich kotach. Pomaga też skupić się na tym, co [i:1zbzwy2l]przed[/i:1zbzwy2l], na tym, co [i:1zbzwy2l]zanim[/i:1zbzwy2l]. Przede wszystkim na tym, by nie było bólu i strachu w tych ostatnich wspólnie dzielonych chwilach.
Ten wstępniak można traktować oczywiście jako kolejny tekst marketingowy. Albo filozoficzne wypociny. Albo dorabianie ideologii. Można go też potraktować jako kolejną próbę mojego zmierzenia się z tym, czym się zajmuję przez większa część mojego dnia. Ja naprawdę nieprzypadkowo skończyłam takie a nie inne studia - narzędzia, które tam otrzymałam, świetnie się sprawdzają, gdy staję wobec rzeczy nieuniknionych. Staram się, by moje życie stanowiło jak najbardziej zwartą i świadomą opowieść. Usiłuję zrozumieć dlaczego właśnie tak, a nie inaczej się toczy.
Chciałabym móc się dzielić tym, co mi `się myśli`, szczególnie w sferze moich relacji z podopiecznymi i w odniesieniu do tego, jak wygląda moja praca przy kotach, nawet ryzykując każdorazowo niezrozumienie, ale też licząc na akceptację, która - jeśli ją otrzymuję - jest dla mnie... magiczna.
Dziękuję.
Tym, którzy trwają przy nas, na których czujną uwagę i troskę zawsze mogę liczyć.
Tym, którzy dotarli do nas w ślad za którymś kotem i pozostali.
Tym, którzy w tajemnicy i skrytości ale są z nami.
Tym, którzy sporadycznie lecz z życzliwością dają znać o sobie.
Dzięki Wam magia działa.
Dzięki Wam te koty mają dom i mają stałą obecność człowieka.
Dzięki Wam spokojne umieranie staje się wartością.
Wrogom i oponentom tym razem nie dziękuję.
Poprzednia część:
viewtopic.php?f=1&t=123501