Jak go napiszę.
Poprzednia część:
viewtopic.php?f=1&t=110680
I link do wątku, który porusza pewne bardzo istotne kwestie, ściśle związane z tym, co robię:
viewtopic.php?f=8&t=110602
EDIT: No to napisałam.

"Wygodne życie przy kotach."
Pierwszy kot przyszedł do mnie w 2000 roku. Niestety, nie miałam wtedy żadnego doświadczenia w opiece nad kotami, żadnego źródła informacji na temat kocich chorób, a nie trafiłam wtedy jeszcze na najlepszego weta w tym mieście. Małe, kilkutygodniowe kociątko odeszło na panleukopenię. To malutkie czarne stworzonko dokonało jednak w moim życiu swoistego przewrotu - ja, alergiczka na koty w stopniu zastraszającym, postanowiłam, że następnym razem nie będę się zastanawiać ani dnia dłużej niż to konieczne [ile razy potem przyjdzie mi z różnych względów złamać to postanowienie...].
Drugi, a zarazem pierwszy naprawdę mój kot, przyszedł rok później. Pracowe podwórko na toruńskiej starówce było niewyczerpanym źródłem corocznych dostaw malutkich i chorych na starcie kociąt. Lęk przed alergią miałam już za sobą, no i udało mi się trafić do Doc - źródło wiedzy okazało się chętne, by się tą wiedzą dzielić, a ja mogłam z tego korzystać.
Z pewnymi oporami ze strony ówczesnego TZ-a, koty wkroczyły w moje życie. Stały się - początkowo w sposób ukryty i `podstępny` - osią, wokół której zaczęło koncentrować się moje życie.
Przeszłam wszystkie etapy i związane z nimi dylematy, rozterki, ale też i radości, jakie przechodzi każdy, kto zaczyna się zajmować ratowaniem, tymczasowaniem i adopcjami znalezionych kotów. W międzyczasie rosło we mnie przekonanie, że tak naprawdę nie adopcje dają mi największe poczucie satysfakcji, ale samo zajmowanie się trudnymi przypadkami. Na szczęście - los dawkował mi rozmiar kociego nieszczęścia, a poza tym nad głową miałam wciąż rozsądek TZ-a. Dzięki temu miałam czas, by się uczyć. Nie tylko opieki nad kotami, nie tylko tego wszystkiego, co dotyczy ich leczenia, ale mogłam nauczyć się... siebie.
Patrząc na listę kotów poniżej nietrudno jest zauważyć cezurę jaka nastąpiła w moim życiu - maj 2008. Wtedy to rozstałam się z TZ-em. [Nie, nie tylko przez koty.]
Stanęłam wtedy przed najgorszym dylematem w swoim życiu - zrezygnować z tego, co dla mnie najważniejsze. Tylko, kim wtedy bym była?
Idea kociego hospicjum nie powstała na kształt `biznesplanu`. To było coś, co kształtowało się z każdym nowym pojawiającym się kotem - kotem, który zwykle otrzymywał `wskazanie do eutanazji`, a jakoś często stan w jakim był pozostawał w sprzeczności z tym `wskazaniem`. Po osobistym doświadczeniu z pierwszym tego typu kotem, jakim był Orzech, trudno mi było tak łatwo podejmować decyzje o życiu, bądź nie-życiu takiego kota. Dodatkowo wsparciem takich intuicji była postawa Doc - no to co, że z pieluchą, że bez nóg, że niewidzący, że stary, że z nowotworem? Przy odrobinie wysiłku i dołożeniu pewnych starań taki kot może żyć, nawet jeśli nie `długo i szczęśliwie`, to na pewno choć trochę czasu można mu darować. A na pewno warto się postarać, by mu to umożliwić. Bo tylko to taki kot ma - swoje życie.
I stopniowo zaczęłam podporządkowywać swoje życie właśnie temu - by dawać `skazańcom` nieco Czasu Ukradzionego. Dylematów, rozterek i problemów z taką optyką w zajmowaniu się kotami mam wiele. To nigdy nie są ani proste przypadki, ani proste decyzje. Każdą staram się drobiazgowo rozważyć, przy każdym przypadku staram się podchodzić do sprawy indywidualnie, konkretnie pod kątem tego szczególnego kota. Paradoksalnie, w wielu przypadkach dyskusje na forum z oponentami pozwalają mi uporządkować swoje własne przekonania, swoją wiedzę, a to z kolei pomaga podejmować mi decyzje. Decyzje nie zawsze zgodne z tym, co oponent chciał uzyskać, ale wbrew pozorom wcale nie chcę osiągnąć w moim wątku jednomyślności i powszechnej zgody, automatycznego przyzwolenia i akceptacji moich decyzji. Co nie zmienia faktu, iż decyzje, które podejmuję, są w ostatecznym rozrachunku moimi decyzjami i to mnie obciążają one lub satysfakcjonują.
Kim byłabym bez moich kotów? Ależ oczywiście, że nikim. Ale każdemu, kto z mściwą satysfakcją podpisze się pod takim stwierdzeniem, bez wstydu rzucę w twarz pytanie: a kim Ty byłbyś bez swojej pracy i dochodów z niej osiąganych? kim byłbyś bez swoich pasji i bez przyjaciół, jak też wrogów, którzy Cię dopełniają? To, co robimy, czym i jak się zajmujemy, nasze wybory, to czyni nas `kimś`. Również to, jacy ludzie nam towarzyszą w ciągu życia określa to, kim jesteśmy. Bez tego wszystkiego - każdy z nas jest nikim, nic nie znaczy i nic nie może zdziałać.
Byłabym nikim bez swoich kotów. Bez pasji, która mi towarzyszy, gdy się nimi zajmuję, gdy się uczę nowych rzeczy - czy to merytorycznych, o chorobach, o pielęgnacji, o organizacji takiego miejsca jak hospicjum, czy też zupełnie praktycznych, o podawaniu kroplówek, zmianach wenflonu, leczeniu ran i chorób. Byłabym nikim, gdyby nie współpraca wielu osób - wsparcie finansowe i rzeczowe - od tego dużego, gdy otrzymuję zapas żwiru do kuwet na kilka miesięcy, do tego małego, gdy ktoś podsyła mi niewykorzystane pudełko Sudocremu.
Byłabym też nikim, gdybym nie próbowała tego, co wiem, czego doświadczyłam i nauczyłam się przy moich kotach, nie przekazywała dalej, gdybym nie pisała o tym i nie wspierała radą.
Każdemu, kto uważa, że `wygodnie żyję z kotów`, z czystym sumieniem mogę polecić - zróbcie to samo. Podzielcie swoje mieszkanie ze stadem, które pochłania wasz czas całkowicie. Zgódźcie się na zachlapane ściany, które trzeba co roku malować, na pobrudzoną różnymi wydzielinami pościel i rzeczy, które trzeba codziennie prać. Spędzajcie czasami dzień w dzień po 6-8 godzin w poczekalniach i gabinetach wetów. Zawalajcie w razie potrzeby kilka kolejnych nocy, śpijcie po kilka godzin na dobę. Zaczynajcie swój dzień od totalnego sprzątania, nie tylko kuwet i podłogi, ale też mycia kocich tyłków - choć wydawało się, że jak kładliście się w nocy spać, wszystko było czyste i ogarnięte. Kombinujcie, jak nakarmić na odpowiednim poziomie, jak wyleczyć i ułatwić życie kotom, które tego wymagają.
Zróbcie to i jeszcze wiele innych rzeczy. Ja zrobiłam. I z czystym sumieniem mogę napisać - polecam, ja jestem szczęśliwa. Czy coś `poświęciłam`? Według niektórych - pewnie tak. `Poświęciłam` rytuał spokojnego wstawania na 7 do pracy, by po powrocie usiąść do zasłużonego odpoczynku. `Poświęciłam` szacunek, jakim społeczeństwo darzy osoby, które `się dorobiły`. `Poświęciłam` bycie z drugim człowiekiem i radość, którą daje wspólne spędzanie życia.
Ale tak naprawdę, jedynym, czego mi brakuje czasami, to możliwość samotnego wyjechania w Tatry. I to uważam za poświęcenie, za uwierającą niekiedy konsekwencję mojego wyboru takiego, a nie innego sposobu na życie. Resztę, jakoś `przeboleję`.
Na zakończenie, chciałam wspomnieć o bardzo ważnej dla kształtu jaki nabrało moje życie, osobie - o mojej Babci. Babcia, mając 14 lat została wywieziona z małej kujawskiej wsi na roboty do nazistowskich Niemiec. Pracowała `przy dzieciach` u bawarskiego bauera. Do jej obowiązków należało również sprzątanie wielkiego domu. Kiedy wracała z wywózki jako niespełna 17-latka z pierwszą córką na ręku, nie miała skończonej nawet podstawówki, więc po powrocie jedyna praca, jaką mogła wykonywać była znowu pracą `ze ścierą` - podjęła pracę jako salowa w szpitalu wojskowym. Kiedy ja, jako mała dziewczynka przesiadywałam u Babci w pracy, Babcia schylona nad wiadrem i myjąca szpitalne podłogi, powtarzała mi: `Aguś, dziecko, ty musisz się uczyć. Musisz skończyć jakąś szkołę, może studia. Żebyś nie musiała, jak ja ze ścierą sprzątać.`
Myśl o Babci towarzyszy mi przy codziennym sprzątaniu. Kiedy myję podłogę [ścierą, a jakże] - uśmiecham się. Skończyłam studia - Babcia była taka dumna wtedy, czy teraz byłaby rozczarowana, widząc czym się zajmuję? Nie sadzę. Bo wiem, co by mi powiedziała, co było dla niej ważniejsze - od studiów, od świetnej dochodowej pracy, od odpowiedniego stanu majątkowego. "Najważniejsze, że ty, dziecko, jesteś zadowolona. I że otaczają cię życzliwi ludzie."
I również mojej Babci z wdzięcznością dedykuję moją codzienną pracę.