Hej

Dzięki za pozdrowienia i za ciepłe słowa. Dziś zaczniemy nasz "raport z oswajania", ale na początku parę słów wprowadzenia...
Nasze koty znaleźliśmy poniekąd dzięki miau.pl ;P Mały czarny kocurek, nazwany przez nas nomen omen "Mały", wraz z innymi kociętami z
Fundacji KOT był opisany w dziale "Adopcje internetowe". Drugiego kota, Bengalinkę (zostaliśmy przy jej dotychczasowym imieniu), znaleźliśmy bezpośrednio na
stronie www fundacji. Chcieliśmy tu bardzo podziękować Lidce (na forum: lidiya), która niestrudzenie odpowiadała na wszystkie nasze pytania (oczywiście oprócz gorących podziękowań, że tak wiele
robi dla zwierząt)

Ogłoszenia o kotach znaleźliśmy w połowie sierpnia, ale pojechać po nie mogliśmy dopiero we wrześniu - tak więc sporo czasu upłynęło nam na... gapieniu się w ich zdjęcia i czytaniu po raz n-ty ich opisów

Trudno było wytrzymać, ale chyba jednak warto trochę poczekać - mogliśmy porobić wszystkie kocie zakupy, zabezpieczyć balkon, udało się nam nawet ustawić tam kawał drzewa do kocich wspinaczek (dosłownie "spadło nam z nieba" - ale to temat na inną opowieść).
W końcu nadszedł umówiony z Fundacją 12 września i wyruszyliśmy w 300-kilometrową drogę do Torunia. Na miejscu, dzięki wspaniałym kilometrom polskich autostrad (0, słownie zero

) byliśmy już po siedmiu (!) godzinach. Z planowanego zwiedzania Torunia nic już w tym momencie nie wyszło, więc pojechaliśmy od razu do Fundacji, gdzie Agnieszka (na forum: Agn) bardzo miło nas przyjęła, poinformowała o wszystkim ważnym, podpisaliśmy umowę adopcyjną, wybawiliśmy się z fundacyjnym kociarstwem i ruszyliśmy w drogę powrotną.
Do Wrocławia wróciliśmy już w nocy, o godzinie ok. 0:20, po prawie pięciu godzinach jazdy. Droga była trochę lepsza, z powrotem jechaliśmy krócej o 2 godziny niż do Torunia - było mało samochodów i mogliśmy jechać szybciej. Koty jechały sobie w transporterach (każdy w osobnym), były spokojne, ze dwa razy któreś z nich próbowało swych umiejętności uwalniania się zza krat (piłowanie pazurkami okienek w transporterze), czy otwierania sejfów (łapa wystająca przez kratkę transportera i go obmacująca)

Poza tym siedziały cichutko.
Po przyjeździe do domu ustawiliśmy obydwa transportery w salonie, dalismy kotom minute na odsapnięcie, otworzyliśmy kratki i odsunęliśmy się. Bengalinka nie ruszyła się z transportera, natomiast Mały powoli wysunął się z transportera i zaczął się rozglądać. Wyglądało to bardzo komicznie, bo chodził z brzuszkiem przy ziemi i na ugiętych łapkach, przyczajony i ostrożny. Podszedł również do transportera z Bengalinką, powąchał ją i poszedł zwiedzać dalej. W tym momencie Bengalinka chyba doszła do wniosku, że czas też się ruszyć, bo inaczej konkurencja zajmie jej najlepsze terytoria - i również wyszła z transportera. Koty delikatnie obwąchały salon, zajrzały do kuchni, z początku trzymały się z daleka od przedpokoju i innych pomieszczeń (było tam zgaszone światło), ale później stopniowo zajrzały i tam. Mały zwiedzał mieszkanie bardziej wystraszony, ale przez cały czas, natomiast Bengalinka najwyraźniej przyjęła taktykę "atakowania etapami". Założyła sobie pod stołem w salonie (w osłoniętym kąciku) bazę wypadową, rozglądała się czujnie, ładowała akumulatory odwagi, a potem wychodziła, dość pewnym krokiem przemierzała zamierzony odcinek i wracała z patrolu do bazy. Tak zwiedziła np. kąt z narożnikiem (łącznie ze wskoczeniem na siedzisko i oparcie - Mały ograniczył się do obwąchania spodu), a innym razem pomyszkowała po naszym stoło-biurku i parapetach. Koty dość szybko znalazły też kuwetę (na razie przestawioną w bardziej widoczne miejsce niż docelowe, żeby łatwiej było im do niej trafić), zrobiły też w niej "próbne okrążenie" grzebiąc trochę łapami, jakby testując czy żwirek nada się do zasypywania kociego urobku
Koty do siebie odnosiły się raczej spokojnie, bez miłości, ale też bez pazuroczynów. Mały był bardziej zainteresowany obecnością Bengalinki, niż ona nim. Podszedł do niej kilka razy i obwąchał ją, Bengalinka była spokojna, choć potem parę razy syknęła i warknęła na niego ("dosyć tych czułości!"), kiedy zbytnio się zbliżył podczas zwiedzania.
Staraliśmy się nie zaczepiać zwierzaków i dać im "wolną łapę" w zapoznawaniu się z ich nowym domem. Siedzieliśmy sobie razem z Magdą w kącie i w spokoju patrzyliśmy, jak nowi lokatorzy się oswajają z miejscem. Pokazałem im jedynie, gdzie jest kuweta (ostentacyjnie przesypując w niej żwirek łopatką, kiedy się na mnie patrzyły) i miski (głośne nasypywanie do niej karmy). Poza tym nie zaczepialiśmy kotów, choć przyznaję że ciężko było nam dać im zupełny spokój i oderwać od nich wzrok - gapiliśmy się na nie z zachwytem.
Było już późno, więc położyliśmy się w końcu spać. Po jakimś czasie coś lekko zaszurało w ciemnej już sypialni. Otwarłem oko i zobaczyłem czarny kształt przebiegający jak błyskawica do wyjścia. Potem kształt cichutko powrócił. Zwiesiłem z łóżka rękę, niby to przypadkiem. Kształt się przyczaił w kącie, ale później ponowił obwąchiwanie okolicy. W koncu dotarł i do mojej ręki - poczułem na dłoni delikatny koci pyszczek, łaskoczące wibrysy, mokry nosek i powiew wdychanego powietrza. Ruszyłem lekko jednym palcem - i nagle palec został pacnięty łapką. Ruszyłem ponownie - palec został natychmiast upolowany, tym razem dwiema łapkami. Małemu zebrało się na zabawę
Polowanie na moją rękę potem nabrało rumieńców. Ja cofałem ją, atakowałem i robiłem zwody, a Mały skakał i ją łapał. Cały był tym skakaniem i łapaniem, ale pamiętał o kocim zabawowym savoir-vivre - pazurki były schowane, a gryzienie delikatne, symboliczne. Magda patrzyła na tą zabawę z zachwytem, a ja w pewnym momencie zacząłem wysuwać rękę-cel polowania tylko troszkę znad brzegu łóżka. Mały był trochę niepewny, ale chęć zabawy była jednak silniejsza i zaczął polować na dłoń stojąc tylnymi łapkami na ziemi, a przednimi opierając się o materac łóżka. W końcu odważył się na to, do czego go chciałem sprowokować - wskoczył na łóżko całkiem. Tam popolował jeszcze trochę, a potem dał się wygłaskać. Miałem już do czynienia z kilkoma kotami, ale tak głośnego mruczenia chyba jeszcze w życiu nie słyszałem! Mruczał tak głośno jak jakiś silnik autobusu...

Potem, jakby zawstydzony, zeskoczył z łóżka i zwiał, a my zasnęliśmy.
W nocy kilka razy budziło mnie a to koci pyszczek w uchu, a to pacnięcie mojej ręki lub głowy, albo krótki spacer po kołdrze. W pewnym momencie capnął wysuniętą właśnie spod kołdry piętę Magdy i po tym wybryku stwierdziliśmy, że wyspać też się jednak trzeba i Mały został wyeksmitowany z sypialni. Trochę pomiauczał za drzwiami, chyba oburzony, trochę je podrapał i za kilka minut się uciszył. Przez sen słyszałem jeszcze odgłos zrzucania czegoś, oraz później - długiego i zapalczywego szurania łapami w żwirku w kuwecie.
Rano, kiedy Magda wstawała do pracy, okazało się że koty faktycznie zapamiętały, gdzie jest kuweta i nie omieszkały z niej skorzystać. Sądząc po ilości znalezionych prezentów, chyba skorzystały obydwa

Tak więc o kocią toaletę nie musimy się martwić. Same koty natomiast - zniknęły... Wcięło gdzieś i Małego, i Bengalinkę, która wieczorem na posłanie zaanektowała sobie stojący w kuchni pleciony koszyk na zakupy. Ekspedycja poszukiwawcza pokazała, że koty się nieźle zamaskowały - Mały wpasował się pod narożnik, a Bengalinka, niczym Obcy z filmu - przyczajona pod sufitem, na szafce kuchennej, obserwowała nas dużymi oczami. Magda poszła do pracy, a ja - korzystając z paru dni urlopu - wróciłem do spania. Kiedy wstałem, doznałem silnego deja vu: zwierzaki zniknęły po raz drugi. W całym domu cisza, kota ani śladu. Małego w końcu wytropiłem ponownie pod narożnikiem, wsunął się głębiej w sam róg pokoju, tak że sylwetka zlała się z nogą narożnika. Bengalinki zaś nie ma... Zostawiłem w końcu poszukiwania i posprzątałem po śniadaniu. Nagle, kiedy wyrzucałem resztki, znalazłem naszą burą zgubę. Zabunkrowała się za koszem na śmieci! Położyłem obok niej kawałeczek kociego smakołyka i cóż, poszedłem sobie. Za parę minut kotka wychodzi i nie patrząc na mnie idzie do sypialni, gdzie zainstalowała się pod łóżkiem. Smakołyk leży nie zjedzony; oj, chyba uraziłem koteczkę zdemaskowaniem jej kryjówki...
Tak to mniej więcej wyglądało cały wczorajszy dzień. Koty siedziały od rana cichutko cały czas w swoich kryjówkach, nawet pyszczka nie wyściubiły. Co 2-3 godziny zaglądaliśmy do nich, czy dają znaki życia a potem dawaliśmy im spokój. Może wyjdą jak zgłodnieją? W razie potrzeby jedzenie i picie w miskach jest, kuwetka czysta, więc chyba pozostaje tylko czekać, aż się troszkę do nas przyzwyczają... Choć zastanawiało nas zwłaszcza czemu również Mały siedzi schowany w najdalszym kącie pod narożnikiem i cicho jak trusia - nawet pozycji w kryjówce nie zmienił - skoro wczoraj w nocy nieźle już z nami brykał? Nakręcaliśmy się tak z Magdą coraz bardziej w czarnych myślach, a kiedy późnym wieczorem doszło do mrożących wizji typu kocię zaduszone pod narożnikiem (i dlatego się nie porusza

), pomyśleliśmy, że może jednak trzeba Małego wyciągnąć? Z drugiej strony - może to go tylko bardziej zestresuje? Zadzwoniliśmy z prośbą o poradę do Agnieszki. Powiedziała nam, że mniejszym kotom można pomóc się oswoić i żeby spróbować Małego wyciągnąć i trochę ugłaskać. Bengalince jednak trzeba dać czas, ona jest trochę za duża na "przyspieszone" wyciąganie z kryjówki. Według Agnieszki dobrą taktyką wobec Bengalinki będzie, jak to fajnie określiła, "konkurs piękności" - podrzucić czasem jakiś smakołyk, położyć zabawkę, pokazać się jako ktoś ciekawy, z kim można będzie się fajnie bawić i w ten sposób zachęcić ją do wyjścia. Uspokojeni rozmową, rozpoczęliśmy operację wyciągania Małego spod narożnika. Diabełek ulokował się w najdalszym kącie, jeszcze wpasowując w jakieś zagłębienia spodu narożnika, za chiny nie mogliśmy go dosięgnąć. Udało się dostać do jego kryjówki dopiero po częściowym zdemontowaniu narożnika... Ubrany w zimowe rękawice (na wypadek demonstracji kociej furii) zacząłem bardzo delikatnie popychać go w kierunku wyjścia. Mały nie opierał się, po troszeczku przesuwał się na zewnątrz. W końcu wyszedł. Wyglądał na trochę przestraszonego, ale był cichy i spokojny. Posadziliśmy go na kolanach, lekko okryliśmy kocem, na którym jechał w transporterze, obok przyłożyliśmy ciepły termofor i zaczeliśmy go głaskać i delikatnie do niego przemawiać. Mały nie uciekał, ale i nie mruczał. Poprzytulaliśmy go tak parę minut, a potem odkryliśmy koc. Kot powoli wstał, zszedł z kolan i wolno poszedł do sypialni, gdzie z kolei zainstalował się pod łóżkiem. Cóż, przynajmniej wiadomo, że żyje
Dalszy ciąg był w sumie dość zaskakujący. Około godziny później byłem w kuchni i mówiłem do Bengalinki, która zaistalowała się w plecionym koszyku i udawała, że jej nie ma (wystawały tylko końce uszu). Magda natomiast była w sypialni i leżała na łóżku, pod którym przebywał Mały. Nagle wpadła na pewien pomysł. Odsunęła łóżko parę centymetrów od ściany, tak aby dało się wcisnąć dłoń pod łóżko, i dotknęła tam kociej łapki. Mały nie odsunął się, leżał bez ruchu. Magda trzymała go trochę za łapkę, potem zaczęła go delikatnie głaskać. Ja z kolei teraz zaglądałem z boku pod łóżko i wołałem go. Mały patrzył się na mnie dość długo, potem podniósł się i wyszedł spod łóżka. Otarł się o mnie, ja zacząłem go głaskać i bawić się spokojnie w "polowanie na palec". Potem podszedł też do Magdy, dał się pomiziać, wszystko dostojnie, z gracją, bez radosnych skoków, ale i bez spłoszenia. Bawiliśmy się z nim dosyć długo... Wieczorem, kiedy przed snem oglądaliśmy jeszcze w łóżku film na laptopie, Mały leżał razem z nami, mruczał i prosił łapką o głaski i zabawę
Tak minęla nasza środa i czwartek z oswajaniem i byciem oswajanym

. Ciąg dalszy nastąpi, zdjęcia również, tylko musimy się nauczyć jak się je wstawia. Na razie parę starszych fotek Bengalinki i Małego
Mały:
Bengalinka:
(Autor: justynamusial)