powiem tak, od zarania dziejów
(czyli jak jeszcze nosiłam pieluchy) jeździłam do pewnej
(cudownej) wsi w nowosądeckiem
rodzice pakowali do nyski łóżeczko, pieluchy, miednicę, garnki i całą resztę dobytku i wyjeżdżali ze mną na 2 miesiące; mama prała pieluchy w Dunajcu, tata budował tamy
teraz rodzice mają tam bardzo letni letniaczek, wiatrem podszyty, bez pieca, ale za to z prądem i woda w kranie

spędziliśmy tam z bratem wiele cudownych deszczowych wakacji, kiedy to na zmianę jedliśmy makaron z serem i cukrem, ser z cukrem i makaronem, cukier z makaronem i serem itd

na początku nie było podłóg, woda płynęła z rury za domem i trzeba było z saperka do lasu ...
Cudowna kraina dzieciństwa, pełna chaszczy, jarów, wąwozów, strumyków i drzew, na które się właziło, żeby czytać książki i pogryzać cierpkie gruszki
Potem jeździły tam moje dzieci i dzieci brata
mój syn w wieku lat 3 był przekonany, że tam nawet w zimie rosną poziomki i głośno płacząc, domagał się natychmiastowego zawiezienia go do Bziebzi, kiedy zmarzł na sankach
Ale teraz
no cóż
umieram, jak mam przejść drogą do sklepu, gdzie cała wieś patrzy, czasem zza firanek, czasem życzliwie wychodzi przed dom, pogadać
Jestem skrępowana, bo to już nie moje miejsce, nie moje życie, ludziom podorastały dzieci, pewnie niektórym już się lęgną wnuki, ja nikogo nie rozpoznaję i porastam kolcami jak jeżozwierz
bo nie chcę nikogo urazić, ale też nie chcę opowiadać co u mnie, bo jak streścić 40 lat w dwóch zdaniach?
Fajnie tam jest
ale kraina dzieciństwa odeszła
teraz potrzebuję chaszczy, żeby się zaszyć
ciszy
i możliwości przemknięcia niezauważoną