Dawno się tak nie uśmiałam. Ale zacznę od początku. W ścianie naszego domu, pod półką na zimowe zapasy jest kocia klapka. Prowadzi do komórki na narzędzia, a z niej przez dziurę w drzwiach prosto na dwór. Dziś o 5.00 rano robię sobie śniadanie, a tu coś pomiaukuje, jakby z komórki. Myślę, jakiś głodny działkowiec wlazł - podnoszę klapkę, kiciam, nasypuję jedzonko do miseczki - nic. Dalej miaukoli. Wrzuciłam do michy saszetkę i pognałam przez płot na działkę sąsiada, bo kombinuję, że miaukolącym jest nieśmiała Burasia, żywiona właśnie przez sąsiada, a on jej może nie nakarmił i ona biedna płacze teraz z głodu...
Potem pobiegłam do pracy.
Około południa TŻ wrócił z siłowni, zasiadł do kompa. Coś miaukoli, jakby z komórki. No nic, niech miaukoli. Potem TŻ poszedł rąbać drewno, wchodzi do komórki po sprzęt, a tu...

Nasz własny domowy kocur, Mratawojczyk nasz kochany, siedzi w klatce łapce, którą pożyczyliśmy do łapania działkowców z kotowiska. Daję głowę, że do komórki wstawiałam ją ZAKNIĘTĄ. Chyba z 12 godzin przesiedział w tym areszcie. Co gorsza wcześniej się złapał dwa razy i nic go to nie nauczyło. Teraz śpi złachany okrutnie.