Wczoraj rozmawiałam telefonicznie z Julitą, "opiekunem prawnym" Szansy. Wiecie, że już rok minął od czasu, kiedy kicia przyjechała do Krakowa? Już rok, odkąd kolejny weterynarz stwierdził, że nie warto jej leczyć, że jedynym rozwiązaniem jest eutanazja. Chciałabym, żeby ci weterynarze zobaczyli kicię teraz - właśnie odchyliła sobie kawałek zasłony przy moim biurku i wygrzewa sobie futerko, a przy okazji się myje. Jeszcze parę minut temu wymusiła na mnie przerwę w pracy, bo zaczęła mnie barankować i mruczeć, i tulić się, i wystawiła się brzuszkiem do góry i pokazała, że w moim życiu muszą być priorytety. Praca pracą, a głaskanie ulubienicy po brzuszku przed wszystkim innym.
Jest śliczna, błyszcząca, trochę zaborcza, szefuje całemu stadu (nieźle, jak na kota, który już rok temu miał przeżyć góra parę miesięcy

), wychowuje kolejne rozbrykane maluchy tymczasowe u mnie w mieszkaniu, potrafi zagonić inne koty w "koci róg", jeśli próbują jej coś zabrać z miseczki, podrywa wszystkich mężczyzn, którzy tylko pojawią się w moich progach (a potrafi rzucać tak "flirtujące" spojrzenia, że strach się bać), najpiękniej mruczy, no i jest kotem, o którym z ręką na sercu mogę powiedzieć, że jest naprawdę mądry.
Wie, kiedy jestem smutna, i nie odstępuje mnie wtedy na krok. Nie lubi, gdy się złoszczę, nawet przez telefon, i strzela wtedy focha. Irytuje się, gdy goście nie głaskają jej wystarczająco subtelnie, i potrafi odpyskować wtedy, żeby każdy wiedział, że kota należy traktować z odpowiednim szacunkiem. Lubi polować na zabawki, ale najchętniej, gdy jest schowana za zasłoną i wysuwa tylko łapki, żeby złapać myszkę, zaciągnąć ją za zasłonę i próbować ją zjeść.
A przede wszystkim: żyje. Bawi się, relaksuje, mruczy, domaga się włączania wody w kranie, fuka na weterynarzy i marudzi, gdy daję jej lekarstwa. I jest przy mnie, a to wielki sukces: Szansy, Julity i mój

.
To ja sama sobie za to, żebyśmy w przyszłym roku świętowali kolejną rocznicę:

.