Dwie godziny temu siedziałam sobie w ogrodzie z laptopem, koty ledwo żywe porozrzucane gdzieś pod krzakami czekały na zmierzch, na porę kota, czyli czas, gdy już będzie ciemno i chłodno. Kukam na Onet, a tu piszą o strasznych burzach, które nawiedzą Dolny Śląsk.
Czyli należy koty wyłapać dowolną metodą i zanieść do domu. Zaczęłam od Micia, bo z nim najtrudniej. Gdy słyszy nadchodzącą burzę, zamiast do domu- pędzi w zupełnie przeciwnym kierunku, rzucając się na słynną siatkę nad komórką. I znika. A ja się potem martwię. Bo jak pada, albo grzmi, to Mić nie wraca.
Wrzuciłam 7 kilo futra do pokoju, potem Cośkę łatwo, bo ona durna, Balbunia sama weszła, a Tutę musiałam capnąć pod koc, zrobić z niej taki tłumoczek i wnieść do domu.
A burzy nie ma. Koty wściekłe, bo chcą wyjść. Tłumaczę matołom, że burza zaraz będzie i że mają szlaban dla własnego dobra i bezpieczeństwa.
A burzy dalej nie ma. Coś tam czasem błyśnie (żebym już chociaż trochę wiarygodnie wyglądała w oczach kotów), coś się przetacza, ale daleko.
Te dalekie odgłosy domniemanej burzy wyzwoliły w Cosi i Miciu namiętności.
Oto kolejność zdarzeń:
1.Cosia kocha Micia

2. Micio kocha Cosię


3. Micio zagryzł Cosię


Trudno
