Kocięty takie są.
Dexter starannie obwąchał bryłki ziemi i zadarłszy głowę w górę potężnie niuchnął.
- Chyba chcieli wejść do domu – mruknął.
Faktycznie, cała klamka upaprana była ziemią.
- Czego u diaska mogli tutaj szukać ? – zapytałem.
- Złotej Bastet, durniu – warknął Dexter i dał nura w drzwiczki, ale nie na tyle szybko, aby moje pazury nie capnęły koniuszka jego ogona.
Wielkie łapsko Dextera trafiło mnie centralnie w nos. Odwinąłem się i w tym momencie na schodach rozległy się kroki pani Doroty i Dziadka.
- My się tylko bawimy – zamruczał słodziutko Tetryk a na jego pysku pojawił się promienny uśmiech.
Pani Dorota mrugnęła do mnie porozumiewawczo.
- No to chyba na dzisiaj koniec zabawy – powiedziała i spojrzała na Dextera.
Kolację zjedliśmy w tempie błyskawicznym, tym bardziej, że przez awanturę z dziećmi ominęły nas rybki na przystani...co prawda Alex i Smarkacz byli tak gościnni, że zaproponowali nam połowy swoich porcji i w związku z tym miałem małe problemy z Dexterem, który nagle uparł się, że odmowa poczęstunku to wielki nietakt towarzyski... więc burczeć na mnie zaczął już na przystani, a epizod w przejściu był po prostu ukoronowaniem wieczoru.
Po domowej kolacji zły humor przeszedł mu błyskawicznie
- No wiesz – mruknął pojednawczo – skarby z reguły zakopuje się pod ziemią...albo zamurowuje w ścianach...
Oblizałem znacząco pokiereszowany nos.
- A chyba mi nie powiesz, że Złota Bastet to nie skarb ...?
- Chwileczkę – powiedziałem nadstawiając uszu. Za oknem, na asfaltowej alejce zastukały pazury psa.
Wyskoczyłem na parapet i rozejrzałem się dokoła.
Nie myliłem się – pies przysiadł przed bramką i najwyrazniej zastanawiał się jak wywołać z domu któregoś z nas.
- Pies – mruknąłem.
Tetrykowi błyskawicznie przeszła senność. Zerwał się na równe nogi i...
- Nic z tego – powiedziałem. – Masz talent aktorski, to zostań i udawaj, że jesteśmy obydwaj w domu.
Cichutko wysunąłem się do korytarza. Na jedną chwilę zatrzymałem się na szczycie schodów. Z gabinetu dochodziły stłumione głosy.
- Tak, tak, Philo – dudnił bas Dextera. – to były piękne dni...Łza się w oku kręci...
- Tak wiele bym dał – do moich uszu dobiegł drugi, łzawy głos – żeby znowu móc nosić moją ukochaną obróżkę...Ten słodki, malutki dzwoneczek...
Postanowiłem, że zabiję drania przy najbliższej sposobności i wybiegłem z domu.
Pojawiłem się na ulicy w samą porę, bo pies już zbierał się, aby zawyć, co niewątpliwie postawiłoby na nogi nie tylko panią Dorotę i Dziadka ale i co najmniej połowę mieszkańców naszej uliczki.
- O co chodzi ? – zapytałem .
Pies z radości przejechał językiem po moich uszach.
- W ogródku „ Pod Kotem Filozofem” ktoś wykopał wielki dół. Na ulicy jest pełno śladów...
Ramię w ramię przebiegliśmy przez park, przecięliśmy wyludniony deptak. A oknach kawiarni było już ciemno, tylko błękitny szyld przedstawiający kota drzemiącego z głową na opasłym woluminie świecił tajemniczym, błękitnym światłem.
Zaś na chodniku przed śpiącą kawiarnią pełno było całkiem świeżych, gliniastych śladów.
Ślady przecinały się chaotycznie tu i tam i prowadziły do brzegu jezdni, gdzie nagle urywały się.
- Odjechali samochodem – powiedział pies.
- Albo odjechały – za plecami psa rozległ się znajomy glos i w ciemności zaświeciła biała kamizelka Smarkacza.
- Co tu robisz ? – zapytałem.
Smarkacz z zakłopotaniem oblizał nos.
- Czasami lubię odrobinę samotności... Po za tym dobrze się jest rozejrzeć w spokoju.
- Dzisiaj jest chyba noc kopania dołów – powiedziałem i opowiedziałem Smarkaczowi o wszystkim, co się wydarzyło.
- Faktycznie – zgodził się Smarkacz. – w ogóle jest jakoś dziwnie. Cały czas miałem wrażenie, że ktoś mnie śledzi...
Rzeczywiście. Przez chwilę wydawało mi się, że w ciemnościach cos się poruszyło. Coś zwinnego, niedużego, niedużego jak...
Ruchem głowy nakazałem towarzyszom milczenie.
Zamarliśmy w bezruchu, nasłuchując.
Pomiędzy rosłymi cyniami na miejskim klombie coś delikatnie poruszało się.
Mrugnąłem do psa i jednym susem rzuciłem się w sam środek klombu.
Kocię wrzasnęło jakby obdzierano je ze skóry i rozpłaszczyło się na ziemi zamykając oczy.
- A tuś mi ! – miauknął Smarkacz.- Jedna wycieczka – ucieczka na dzień to wystarczy !
Kocię potrząsnęło łebkiem.
- Wonsa mam – powiedziało zadziwiająco szybko odzyskując pewność siebie.
Rzeczywiście. Tuż obok, na trawie leżał kawałek czegoś, co niewątpliwie przypominało wąs.
A wąs pachniał konwaliowym mydłem.
- Ciotki ! – zawołałem triumfalnie.
- Wąsiate, brodziate !!! – zaśpiewało kocię.
- Jeszcze jeden taki numer ...- zasyczał Smarkacz, ale w oczach paliły mu się iskierki rozbawienia.
- Ale bo kocięty takie są – powiedziało kocię i energicznie otarło się łebkiem o pysk Smarkacza.