Jakiś czas temu przeżyliśmy chwile grozy związane za Złotkiem.
To Złoteczko

Jak wiecie, Złotko jest całkiem normalnym, zadowolonym z życia kotem, tylko jest nieobsługiwane w sensie ludzkiego dotyku.
Co jakiś czas zastanawiałam się, co zrobimy, jak Złotko trzeba będzie zabrać do weterynarza?
I stało się.
Rano budzi mnie deptanie kota po kołdrze. Ale jakieś dziwne, nietypowe. Ktoś włazi, złazi, znów włazi, robi kółko, znowu złazi, otwieram oczy, a tu w nogach łóżka Złoteńko, patrzy na mnie szeroko otwartymi oczami, pyszczuś otwarty, z pyszczusia ciekną nitki śliny, Złotko próbuje zamknąć pyszczek ale nie jest w stanie!
Ludzie, ale mnie zerwało!
Myślę, spadła z szafy, ma wywichniętą albo wręcz złamaną szczękę, co tu zrobić,
JAK JĄ ZŁAPAĆ??? Bo weterynarz już natychmiast potrzebny!
Ona przed dotknięciem ręki ucieka, jest bardzo szybka i skoczna – jak my to zrobimy?
Kontenerek przygotowany, zachodzimy ją z mężem z dwóch stron, wymknęła się, próbujemy dalej, nic z tego. Przysiadła na chwilę na biurku, widać, że jest oszołomiona, musi ją nieźle boleć, mąż ją bierze na ręce, jak dziecko jakieś, pozwala mu na to (!), ale do kontenera nie udaje się jej włożyć, bo wpada nagle w panikę, wije się jak piskorz i macha pazurzastymi łapami na wszystkie strony i mimo naszego pełnego poświęcenia wystawienia się na rany, wywija się i ucieka.
I tu do akcji wkracza reszta kotów, oglądająca naszą akcję z zainteresowaniem, acz z bezpiecznej odległości. Małe Monstrum, Fortuna i Dzikuska zbliżają się do Złotka, Dzikuska liże ją po łebku, Fortuna przytula boczek, Małe Monstrum paca łapą z niezadowoleniem i tak jakoś wspólnie podprowadzają ją do szafki z butami (zostawiamy rozsuniętą z jednej strony, bo koty lubią tam czasem spać) i Złotko wchodzi do środka. Koty okazały się mądrzejsze od nas! Teraz wystarczyło tylko przyłożyć kontenerek do otworu i po chwili Złoteczko już jest w transporterku.
I teraz tak, jest szósta rano, gdzie jechać?
Dzwonię do naszego weterynarza na komórkę (sam dał numer na wypadek nagłych wypadków), nie odbiera, zostawiam wiadomość o urazie i z prośbą o szybki kontakt, jadę mimo to pod gabinet, żeby być na miejscu, dzwonię znowu, dalej nie odbiera, Złotko piszczy, ślina cieknie, pyszczek się nie zamyka, makabra jakaś.
Postanawiam nie czekać na odzew, bo od pierwszego telefonu minęło już pół godziny, jadę do całodobowej lecznicy, daleko, co najmniej , jak dobrze pójdzie, 30 minut jazdy.
Jadę.
Jest w końcu lekarz, spokojny, opanowany, to i ja się uspokajam, mówię co i jak i na koniec: tylko jak ją wyciągniemy i zdołamy pooglądać, skoro ona taka niedotykalska?
Próbuję ją wyjąć. Broni się. Syczy i drapie. Weterynarz przynosi kocyk, ja usuwam powoli pokrywę, on przykrywa Złotko i łapie ją za kark.
Kot spokojny.
No to trzymam ją przez ten kocyk, a on ogląda pyszczuś, porusza szczęką sprawdzając zawiasy, zagląda do środka, znów porusza, kot ani drgnie!
Za chwilę jest diagnoza.
Ząb.
Paskudnie zepsuty, tak się przekrzywił, że uniemożliwia zamknięcie pyska.
W jego okolicy też nienajlepiej to wygląda, trzeba oczyścić i być może pousuwać.
A czy teraz może, bo kot się męczy?
Może, do pierwszego planowanego zabiegu zostało chwilę czasu.
Od razu dostaje zastrzyk, karta zostaje opatrzona informacją, że kot z gatunku niełapliwych, więc trzeba pilnować no i że mam wrócić za 4 godziny.
No i zrobili jej porządek z zębami. Oczyścili z kamienia, poszedł cały przód z kiełkami włącznie. Teraz zawija się jej na dziąsłach górna warga i oblizuje się dużo częściej, spowodowało to pewien dyskomfort, ale znów normalnie bryka.
Małe diabły syczały na nią przez całe następne 3 dni

Ale dzięki tej przygodzie powstała między nami więź dotykowa
Teraz zdarza mi się pogłaskać Złotko podrapać za uszkami, choć tylko przy karmieniu i nie za każdym razem, a ona mruczy wtedy jak bombowiec.
Jak tak dalej pójdzie, to kto wie, czy za następne 4 lata nie będę jej mogła wziąć na ręce

A "mój" weterynarz nie oddzwonił.