to bylo w godzinach szczytu, duzy ruch... probowal go wyminac, ale zeby wypadku nie spowodowac, odbil w prawo, w strone kraweznika... wprost na tego niczemu niewinnego kotka

masz racje, nie wiem czy on, ale ja sobie nie potrafie nadal wybaczyc, taka juz jestem...

Tak samo z Dziadkiem...[*] 2 lata przed jego smiercia poklocilismy sie strasznie. Oboje mamy charaktery uparciuchow, kazde musialo na swoim postawic... nie odzywalam sie ani do Niego ani do Babci przez 9 m-cy. Zarzekalam sie, ze nie pojade do nich wiecej, az dopiero na pogrzeb! Potem Dziadek zaczal sie coraz gorzej czuc... jeden szpital, drugi... cos we mnie peklo, pojechalam na dzien dziadka... ale nie przeprosilam za tamto. Wiem, ze On nie byl pamietliwy, ale ... dla formalnosci powinnam byla przeprosic. Niepotrzebnie sie wtedy tak unioslam, myslalam wtedy, ze w slusznej sprawie-okazalo sie ze nie... Przeszlismy nad tym do porzadku dziennego. 2 dni przed smiercia, gdy ostatni raz Go widzialam, siedzialam z nim w jego pokoju, na kanapie, wtulilam sie... slyszalam bicie jego zmeczonego juz serca... nie chcialam nic wiecej... Czulam, ze to Jego ostatnie chwile, dni... chcialam poprostu z Nim pobyc... Nic nie robic, nic nie mowic, w milczeniu posiedziec, tak jak wtedy... Nie wiem czemu nie powiedzialam mu "kocham Cie, Dziadku, bardzo" choc czulam, ze chce to zrobic... nie zdazylam

Mam do siebie o to zal, pretensje... Pare dni temu, gdy bylam odwiedzic Jego grob powiedzialam Mu, ze go bardzo kocham i bardzo mi Go brak... chcialabym bardzo, wiele bym dala, by znow moc z Nim tak w milczeniu posiedziec, jak tamtego wieczora, 19.03.2012 r... Intuicyjnie czulam, ze widze go ostatni raz zywego... Zmarl dwa dni pozniej 21.03...
Mowia, ze czas leczy rany... nie zgadzam sie z tym. Rana po smierci ukochanego Dziadka boli nadal tak samo bardzo i tak samo krwawi. Zwlaszcza, ze w zasadzie mialam tylko 1 dziadka, bo z drugim nie utrzymywalam kontaktu.
Kiedys mi zalezalo, staralam sie, ale jak sie przekonalam, ze nie warto zebrac o jego uczucia, bo i tak ich nie wyzebrze, daremny moj trud, nie mozna zebrac o milosc, przestalam sie o to prosic i przestalam sie z nim kontaktowac. Kiedy majac 17 lat lezalam w szpitalu toczac walke ze smiercia-nie tylko nie przyszedl mnie odwiedzic, choc mieszkal w tym samym miescie, ale nawet nie zapytal o mnie, a z moim tata, a swoim synem mial kontakt. Nie interesowalam go wogole. Czulam to od dziecka. A ja, kiedy on jakis rok, dwa lata pozniej na (chyba) to samo znalazl sie w szpitalu-z wlasnej woli poszlam go odwiedzic. Tylko ze mnie zignorowal starym zwyczajem.
Inne wnuki-o tak! Ja i moje rodzenstwo-be! Wyobrazcie sobie, jak sie czulam, gdy ktorejs niedzieli spotkalismy go z tata przy wyjsciu z kosciola po mszy. Tata specjalnie chodzil na te sama msze. Z tata sie przywital, mnie zignorowal. Mowie mu: czesc dziadek... nic, cisza, jak grochem o sciane, nawet nie spojrzal w moja strone, totalny ignor! Powtorzylam drugi raz... "czesc dziadek..." iiii???? NIC!!! Totalny brak reakcji, zero, ignorancja calkowita!!!

W koncu tata go szturchnal i upomnial: "wnuczka ci czesc mowi", on na to od niechcenia jakby w powietrze rzucil beznamietnie "a czesc, czesc..." tak jak chce sie kogos zbyc.
Natychmiast przeszedl za to z checia ogromna na temat innych wnukow, z zailowaniem opowiadal co u nich... W sierpniu bedzie 2 lata jak zmarl, ale nie odczulam tego niemal wcale.
Niektorzy znajomi niewtajemniczeni dziwili sie, ze ja spokojnie na drugi dzien ze znajomymi na kawe poszlam, bylam wesola, ubrana kolorowo... ze zdziwieniem niektorzy pytali, czemu zaloby nie nosze, dziadek mi przeciez zmarl... Trudno bylo wytlumaczyc, ze dziadkiem byl dla mnie tylko na papierze, tylko poprzez wiezy krwi, czysto fizyczne. Emocjonalnie nic nas nie laczylo, byl mi niemal obcy. Czulam sie tak, jakby to nie krewny moj zmarl, tylko sasiad, ktory mieszkal za sciana wiele lat, ktorego znalam troszke, bo sie czasem na klatce minelismy...
Natomiast kiedy Dziadek ze strony mamy zmarl... odeszla tez czesc mnie, nic juz nie jest takie samo i nie bedzie nigdy! Tesknie, brak mi Go strasznie, Jego ciepla, zartow, glosu, usmiechu...

Wiem, mial juz 87 lat, chorowal na serce i wiele innych chorob, mial wylew krotko przed smiercia... Wiem, On juz chcial odejsc, zmeczony byl juz... Wiem! Ale co z tego?! Nigdy z Jego odejsciem sie nie pogodze! Caly moj swiat runal, legl w gruzach, do dzis sie nie pozbieralam jeszcze, choc probuje na sile cos z tego odbudowac na nowo, bo wiem ze On by tego chcial... Ale chyba nawet fundamentow jeszcze nie wybudowalam...
