Było...!!!!
Amelka złapała przed kilkoma minutami albo ciema albo motylka.
Motylek wleciał przez drzwi z klatki schodowej, a biorąc pod uwagę temperatury miłościwie nam panującej wiosny- może się przed chwilą obudził?
Amelka dostała szału łowieckiego, niezwykle spektakularnie pokazując ,że jednak JEST ŁOWNA.
Najpierw skoczyła na stół a potem wyskoczyła w górę ku polutającemu pod lampą stworzonku.
Nie dosięgła.
Wskoczyła więc na oparcie krzesła, ale żeby utrzymać się na jego tapicerowanej krawędzi musiała się wczepić tylnymi łapkami, więc zeskakując przewróciła krzesło. Ponieważ postanowiliśmy nie przeszkadzać małemu łowcy w polowaniu, nikt się nie poruszył.
Amelka po opadnięciu na podłogę zatoczyła kilka oszalałych kółeczek pod motylkiem, po czym pędem wskoczyła znowu na stół a stamtąd -
uwaga -z odbicia na biblioteczkę.
To nas zaniepokoiło nieco- jeśli dziecko nam spadnie to niechybnie sobie coś złego zrobi.
Małż podszedł do mebla i stanął w gotowości łapalnej.
Amelka zachowywała się jak klasyczny królik polujący na zdobycz (sic!): tuptała w miejscu i wyciągała się na całą amelczyną długość jednocześnie próbując dostać łapką ofiarę.
Co być może nawet by się powiodło, gdyby nie fakt ,że puchatki mają jakieś 15 cm a motylek był na środku pokoju pod sufitem.
W zaistniałej sytuacji Amka postanowiła zaryzykować skok.
Miał to być skok spektakularny- Ameczka znajdowała się na wysokości 2 metrów a motylek w poziomie tak mniej więcej 1,5 m.
Potupała, zrobiła kółeczko wokół własnej osi...i ...skoczyła!
W powietrzu naszą dzielną samobójczynię przechwycił Małż.
Zaniósł pod lampę , gdzie krążył motylek.
Amelcia chętnie współpracowała z Małżem: wyciągnęłą puchatki na całą długość i machała nimi dzielnie w kierunku
latacza.
Walczyli dzielnie tak z 10 minut.
Motylek jak na motylka bystry był niezwykle - zorientował się i odfrunął w kierunku okna.
Amka z Małżem istotki nieco mniej bystre zorientowali się dopiero po chwili, puchatki zaprzestały bezładnego walenia w przestrzeń okołomotylkową i oboje
łapacze lataczy podeszli do okna.
Amelia została wypuszczona na parapecie i wtedy nadeszła wielka chwila: Maleństwo wykonało skok...i motylek już był w puchatkach!
Moja dzielna dziewczynka zaraz zaczęła ofiarę zamęczać, a to lekko puszczać a to znowu łapać. Towarzyszyła temu seria skoków (tak czynią białe, długowłose pantery!), obrotów i turlań.
Małż się troszkę oburzał na nią- że taka
łokrutna z niej łowczyni, że motylka traktuje niehumanitarnie...ale kazałam mu siedzieć cicho: złapała?
Złapała!
Więc jej ci on!
Ameczka najpierw zamęczyła motylka na śmierć ,a potem pochodziła z nim po domu- skrzydełka dumnie zwisały z pyszczka.
Na koniec straciła zainteresowanie dziwnie już mało ruchliwym owadem.
Porzuciła go w progu i poszła szukać dalszych wrażeń...
Akurat obudził się Leoś.
Wstał z stanowiska na górze drapaka (czyli jakieś 70 cm nad podłogą- mamy bezpiecznego Diogenesa a nie jakieś karkołomne ustrojstwo nie-dla-persów!) , przeciągnął się i ruszył w kierunku kuchni w celu kuwetowo- spożywczym.
W progu natknął się na motylkowe truchełko.
Powąchał, chwilę pomyślał i ...skonsumował.
Przez chwilę dziwnie mu wystawały po obydwu stronach paszczy skrzydełko ,ale i one zniknęły w leosiowej czeluści.
I koniec.
Tyle było polowania w naszym domu...
