Tu będzie baardzo długi post
Nie mam takiego doświadczenia jak dziewczyny, które szukały miesiącami. Mój był na gigancie tylko (dla mnie - aż) trzy doby.
Ale może i moje niewielkie doświadczenie na coś Ci się przyda, choćby dla podtrzymania "na duchu", że kota da się znaleźć, że wracają.
Nie wiem czy masz taką możliwość i czas, nie wiem, jak duże jest to osiedle. Mój zaginął na wsi, w kompletnie obcym dla niego terenie, miał wtedy siedem miesięcy.
Roznosząc ulotki "po ludziach"(plakaty, sklepy, to wiadomo) nie wrzucałam ich do skrzynek, miałam przygotowany plik mniejszych i chodziłam od domu do domu, każdą ulice po kolei, zaznaczałam numery, jeżeli nikogo nie było wracałam jeszcze raz i jeszcze raz.
Tak sobie wymyśliłam, bałam się, że ulotki może ktoś nie zauważyć, pominąć a jak za ulotką stoi konkretny człowiek i jego prośba, to ten kontakt staje sie bardziej osobisty, uruchamia sie też poczta pantoflowa, sąsiadka powie sąsiadce, chociażby w ramach poobiedniej ciekawostki. Nie zdarzyło mi się, zeby ktoś mnie źle potraktował. Rozniosłam 700, dalsze 1000 było gotowe.
Rozdawałam na ulicy, zaczepiałam każdego, kto sie nawinął, kilka razy dopiero w rozmowie okazywało sie, ze kot był widziany, nie wiem, czemu ci ludzie do mnie nie zadzwonili, mimo nagrody, numer był na prawie każdym słupie ( Paaani, kto by o kota dzwonił

, tak teraz myślę, ze mieli chyba nadzieje sami złapac) pomylić go nie szło, ważył wtedy ponad 6 kilo, był dwa razy wiekszy od wiejskich kotów i miał fioletową obrożę.
Nagroda, myślę, że to ważne, jakkolwiek by nie było, ludzie wtedy bardziej się interesują, nie każdy jest miłośnikiem zwierząt, ale każdemu przyda się zastrzyk gotówki. (moja była w wysokości 1000 zł.)
Nie wiem, czy to jest reguła, czy nie, ale zbierając wtedy strzępki informacji w całość ustaliłam, że mój kot się przemieszczał, ale poruszał się po ograniczonym obszarze, jakby obrysie, prawdopodobnie wracał kikukrotnie do miejsca ucieczki, znalazłam go (albo on mnie) jakies 100 metów od tego miejsca. Uciekł oknem dachowym i pomimo, ze nisko, to technicznie nie miał możliwości powrotu, czy rozpoznałby okno, próbował wejść gdyby mógł - nie wiem.
Może z czasem jego teren by się poszerzał, poszedłby dalej, nie wiem, ale przez te trzy dni trzymał się raczej stosunkowo blisko, w promieniu do kilometra od miejsca zdarzenia.
Poruszał się nie tylko po zmroku, widywany był przez różne osoby w godzinach popołudniowych między 18 a 21 (lato to było). Przemieszczał sie nawet w czasie deszczu, nastapiło wtedy gwałtowne załamanie pogody, burze, ulewy i zimno.
Szukając założyłam sobie taki plan : kończyłam roznoszenie ulotek o 20 o 21 brałam latarkę, myślę, że to też ważne, przydatne, duża, dająca silne, długie światło latarka, taki szperacz (wyszperałam mojego pod krzakiem) i zaczynając od miejsca ucieczki stopniowo coraz dalej obchodziłam teren, wracając po parę razy do tych miejsc, gdzie był widziany, kończyłam gdzieś o 2 i zaczynałam około 4 do mniej wiecej 6, potem już zaczynał się ruch na ulicach.
Od 8 do 20 roznosiłam ulotki...itd. Było mi łatwiej o tyle, ze to lato, choc pogoda była kiepska, co niestety przełożyło sie na to, że mały wrócił do mnie z zapaleniem krtani i oskrzeli.
Nocne łażenie starałam sie jakos systematyzować, żeby nie mieć poczucia szwendania się bez celu, dzieliłam teren na kwartały co jakis czas wracając pod feralne okno, idąc patrzyłam nisko, starając się zajrzeć we wszystkie zakamarki, krzaczki, właziłam nawet tam, gdzie nie powinnam, ale było mi "wsio ryba".
Udałam sie też po pomoc do "sił wyższych", pewna "Mądra Baba" z tego forum radziła mi, żeby nie "kiciać" tylko wołać kota jego własnym imieniem i nawoływać Go kiedy idzie się w stronę domu, nie odwrotnie i przypomniała mi w moim przypadku rzecz niezmiernie istotną, żeby mieć przy sobie coś na zanętę, dwie, trzy saszetki z kocim żarciem.
W przypadku zobaczenia kota, żadnych gwałtownych ruchów, jak zobaczyłam mojego zamarłam, zgasiłam latarkę i chwilę "gadałam" do niego tak, jak normalnie w domu, spokojnym głosem, bez emocji, chociaz wszystko sie we mnie telepało, potem powoli wyciągnęłam saszetkę i zawołałam Go, tak, jak zwykle wołam do jedzenia, po chwilowym wahaniu podszedł i zaczął jeść, cap na rączki i do domu.Czasem jednak nie idzie to tak gładko.
Na bazie swojego na szczęscie skromnego doswiadczenia też potwierdzę, ze wiara i upór.
Może to dziwne, ale nie zastanawiałam się, jak sobie radzi, czy coś je, założyłam, że to jego problem, wierzyłam, że sobie poradzi, musi, moim problemem było Go znaleźć i zrobić w tym celu absolutnie wszystko co w ludzkiej i nie tylko mocy. Byłam w stanie funkcjonować tylko w trybie :planowanie-zadanie-realizacja zadania. Żadnych negatywnych myśli (jedna,pierwsza po zrozumieniu co sie stało -" no to po kocie") potem juz tylko "znajdę Cię". Wiara, że musi byc dobrze, że nie ma innej opcji, takie konkretne, zdecydowane pozytywne myślenie naprawdę dużo daje, można wtedy rozpacz "przekuć" w działanie.
Wiem, ze to tylko trzy doby, co by było za trzy tygodnie, miesiace, lata...szukałabym dopóki żyję, ale czy z taka samą wiarą... nie chce tego wiedzieć.
Mój kot, to naprawdę kot-dupa, kompletna ciapa, skrzyżowanie z królikiem, jakby nie wiedział po co są zęby i pazury. Przetrwał w terenie, gdzie nocami luzem biegają watahy psów i gdzie dwa tygodnie później sama chowałam szczątki zagryzionego kota. Musiał sie wspinać bo pazury miał zdarte do krwi, choć jest to ostatnia rzecz o jaką bym go posądziła.
Pomogły mi też bardzo osoby z forum, myślą i czynem.
I nie rób sobie wyrzutów, nie można przewidzieć wszystkiego, nawet jak się człowiek bardzo stara. Też nigdy wczesniej żaden zwierz nie wymknął się spod mojej kontroli, aż do tego jednego razu. Zdarza się, teraz najwazniejsze, to Go znaleźć.
Przepraszam za ogromniaście długi post, ale po tym, co przeżyłam bardzo mnie ruszają wszelkie ogłoszenia o zaginieciu zwierza.
Pąku wracaj
