dorcia44 pisze:(...)
strasznie mi Go brakuje .

siedzę sama i tylko wspominam,jak mam zajęcie jest inaczej.
Nie wiem Dorotko, czy cokolwiek Cię to pocieszy, ale ja też znów mam fazę codziennego wspominania i płaczu.
Znaliśmy się przez niecałe 5 lat, byliśmy razem ze cztery, mieszkaliśmy razem ze trzy... Tymczasem w kwietniu minie już 12, jak go nie ma, a ja z każdym rokiem, a teraz chyba nawet dniem wręcz, dochodzę do wniosku, że bez niego nie ma tutaj na tym świecie dla mnie miejsca. Ani miejsca, ani nikogo, komu naprawdę zależałoby na moim popierdolonym życiu: zdrowiu, nauce, pracy, uczuciach itd. Wiem, wiem dobrze, że mnie samej powinno zależeć, ale niestety, od dzieciństwa właściwie jest tak, że nie zależy - tylko wtedy, kiedy jemu zależało, kiedy mnie ze sobą zabrał, wszystko wytłumaczył, wszystkiego nauczył i ogrzał - tylko wtedy do czegokolwiek się nadawałam, umiałam funkcjonować, wierzyłam w siebie i w to, że jest przed nami jakaś normalna, dorosła przyszłość.
Potem była przez długie kilka lat samotność, z którą chyba nawet dosyć szybko się pogodziłam.
A potem tak cholernie niepotrzebnie się odważyłam.
Tylko po to, żeby dzisiaj, po prawie 6 kolejnych latach sinusoidy, nadal tkwić w jakiejś chorej, bezsensownej i beznadziejnej relacji z człowiekiem, który umie dostrzegać i brać tylko to, co najbardziej prymitywne. Z kimś, kto - jak sam wyznaje - nawet nie darzy szacunkiem "kobiety", z którą na co dzień mieszka i sypia (że jej akurat nim nie darzy, to ani ciut ciut mu się nie dziwię, tylko czemu wobec tego nadal z nią mieszka i sypia...?). Mnie też nim oczywiście nie darzy, tym bardziej.
Chwytając się rozpaczliwie takich namiastek i resztek, sama czuję się szmatą. Wróciły z dziką mocą obie moje choroby, przepieprzam kolejne studia, dalej rujnuję sobie zdrowie... I niby żyję, bo chyba muszę żyć, bo ból i zmęczenie nie przekroczyły jeszcze tej granicy, kiedy zdołałabym porzucić na pastwę marnego losu moje sierściuchy - niby - fizjologicznie rzecz oceniając - żyję, ale to nie jest już prawdziwe, czegokolwiek warte życie. Nie jest i nie będzie, bo jego już nie ma, a na nikogo więcej już nigdy się nie odważę. Nawet gdyby pojawiła się jeszcze kiedyś okazja, szansa czy jak go zwał - po tym ostatnim doświadczeniu i przede wszystkim, EGZEMPLARZU - będę jeszcze bardziej dzika i niedostępna niż byłam.Nie ma i nie będzie już nikogo, kto trzymałby za ręce, przytulał, leczył z kompleksów i uczył wiary w siebie. Nikogo, przy kim czułabym się bezpiecznie i dobrze, dobrze i pewnie do tego stopnia, że marzyłabym nawet - jak kiedyś - o córeczce. Nikogo oprócz futer, kto chciałby dzielić z nami naszą bardziej lub mniej szaloną codzienność, a przy tym: nie zdradzać, nie kłamać, nie kombinować. Nie będzie i koniec.
Wiem, to pewnie była tylko młodociana bajka bez szans na powodzenie w dorosłości. Wiem, bo przecież wiem też to wszystko, co od początku do samego końca wcale nie było różowe. Ale wiem też - przede wszystkim - że K. był jedynym dotąd w moim życiu człowiekiem, któremu naprawdę na mnie zależało, ponad wszelkie osobiste priorytety. Jedynym, który odważył się (kosztem praktycznie zerwania kontaktów także z własną rodziną) zabrać mnie z piekła, a potem zaczął uczyć wszystkiego, czego w piekle nigdy nie nauczono i leczyć ze wszystkiego, co stamtąd we mnie przyszło... Jedynym, który tak wytrwale przekonywał mnie o tym, że jestem cokolwiek warta, że mam siłę i że dam radę. Jedynym, przy którym czułam się kobietą (choć byłam przecież wtedy jeszcze w sumie dzieciakiem), a nie pustą lalką z dziurą między nogami i podobno fajnym tyłkiem.
Gdyby nie on, nie umiałabym kochać, nie posiadałabym tej zdolności. Ani jego samego, ani tego kogoś, kogo teraz kocham całkiem na marne, ani pewnie nawet wszystkich tych moich mruczących darmozjadów.
Co z tego, że iluś tam jeszcze innych facetów narzuca mi się i zawraca mi głowę - we wszystkich dostrzegam tylko albo elementarne, nieredukowalne wady, albo zbyt duże skomplikowanie całej sytuacji.
Pierwszy, którego kochałam jak szalona, umarł, a drugi właściwie od początku traktuje mnie jak śmiecia, także zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby żadnego trzeciego, czwartego itd. nigdy przenigdy już nie było. Tylko mojego prawdziwego życia też nigdy już nie będzie.
Niepotrzebnie to wszystko piszę Dorciu, ale kolejną noc duszę się od płaczu. Zresztą sama czasami pytasz, co u mnie.
Przepraszam i dobranoc.