Marysiu, w pełni się z Tobą zgadzam. Jesteś dla swoich znajomych w sytuacji odbiegającej od standardowej, bo masz w domu więcej niż jednego kota i do tego niektóre kalekie.
To dokładnie tak jak ja z dwoma staruszkami chorymi psychicznie, jak matka z dzieckiem z chorobą Downa albo młody chłopak, który niefortunnie skoczył do wody i teraz siedzi na wózku.
Twoi (niektórzy) znajomi pewnie sobie myślą, że Ty oszalałaś, czyli per saldo jesteś także chora, więc lepiej się odsunąć.
Twój przypadek Felin jest moim zdaniem typowy. Wielu starych ludzi nie chce zmieniać miejsca. Ja chciałam załatwić cioci mieszkanie bliżej mnie, żeby się przeprowadziła do mojej dzielnicy, przecież to też Warszawa, ale nie chciała. Nie dziwię się, że i Twoja ciocia nie chciała się nigdzie przenosić.
Jestem jednak pewna, że otoczenie widziało, że do niej przyjeżdżacie, że się interesujecie.
Nie odsunęliście się od niej z własnej woli, robiliście co możliwe, żeby jej pomóc.
Ja piszę o przypadkach innych, gdy nawet własna rodzina potrafi się odsunąć od człowieka, tylko dlatego, że w ich odczuciu może być kłopotliwy. A to właśnie ludzie chorzy i upośledzeni najczęściej są do bólu ambitni, chcą być samodzielni. Potrzebują tylko nieco zainteresowania, dobrego słowa - niczego więcej. Często sami garną się do pomocy innym na ile im tylko zdrowie i czas pozwala.
Wystarczy popatrzeć na podopiecznych Anny Dymnej i posłuchać jej historii, tych które o nich opowiada.
Niedawno oglądałam historię byłego piłkarza futbolu amerykańskiego, który zachorował na SM, jego dni są policzone, a mimo to trenuje w zorganizowanym przez siebie klubie grupę chłopców z ulicy, którzy prawdopodobnie stoczyliby się na drogę przestępstwa gdyby nie on i jego działalność. Rzecz dzieje się w USA, ale przypadków gdzie chorzy ludzie zakładają stowarzyszenia, działają i pomagają innym jest i u nas sporo.
Mnie chodzi o tych pozostałych tzw. "normalnych", którzy boją się zbliżyć do rodziny czy ludzi z problemami w obawie .... no właśnie w obawie przed czym? przed kim? Którzy wolą uciec, odsunąć się i zapomnieć.
Dziś był u mnie ksiądz po kolędzie. Mama jest na etapie nie odzywania się. Całymi dniami siedzi albo na kanapie albo w fotelu i patrzy się przed siebie. Mógłby przyjść do domu bandzior i zastrzelić mnie na jej oczach, a ona by nie zareagowała. Nic nie mówiłam o chorobie mamy, która mnie zresztą zadziwiła, gdy odmówiła w obecności księdza "Ojcze Nasz" bez zająknienia. Gdy ksiądz zadzwonił do drzwi to Rysio i Tosia byli w pokoju u mamy. Gdy tylko usłyszeli obcą osobę w domu, w ogromnym pędzie przebiegli do mojego pokoju. Ksiądz dostrzegł dwa przymykające się koty i też dziwnie się na mnie popatrzył. Widząc jego zdziwienie powiedziałam, że to nie koniec, że są jeszcze dwa.
Szybko zmienił temat. Ot, życie .....