Rano TZet jechał z Anią do żłobka. Wyprawiłam ich, poszłam zjeść śniadanie, TZ wrócił, poszłam obrobić kotkę w kotłowni. A tam klatka pusta

Aaaaaa nawiała! Szukamy w kotłowni nie ma. Może nawiała do garażu jak TZet z Anią wychodził. Szukamy w garażu - nie ma. Poza tym jakby nawiała do garażu, to przecież przy otwieraniu brama czmychnęłaby momentalnie. Nie no niemożliwe, by nawiała do garażu, TZet od razu zamknął drzwi. Szukamy znów w kotłowni na piecu, w pralce, w koszu na pranie. W końcu

Może jest POD szafką, za cokołem. JEST! No i jest.... dałam jej tam dywanik, za szafkę też, jedzenie, picie. Obok kuwetę (nalała pod kaloryferem) i siedzi tam. Nie będę jej zaganiać do klatki.
A skoro miałam klatkę wolną, to.... złapałam i zawiozłam do wycięcia kolejną kotkę

Burą tricolorkę, na prawdę piękną. O nią się bałam, że może czyjaś i wycięta. Nie była wycięta, za to z zapasem sadełka. Wetka opowiadała, ze doprowadziła ją prawie do zawału, bo wpadła w taki bezdech, ze nijak jej nie mogła pobudzić do oddychania, kotka zsianiała i musiała ją intubować. I resztę sterylki oddychała przez rurkę. Kazała mi ją obserwować, więc transporter z kotenią stoi na stole na wprost mnie.
Z racji, że jadła mi już z łyżeczki wczoraj, to zobacze, czy chciałaby się oswoić.
Za to Lukrecja (choć nie wiem czy nie powinna się Mrusia nazywać) mruczy na całego, wygina przy tym jak szalona, ociera, barankuje i mnie kocha. Także oswojona to już jest, nie jest tylko jeszcze nauczona życia w domu. Boję się na razie puszczać ją z klatki, bo pewnie by się zdziczyła otwartością ternu.