Jestem nowa, przepraszam że zaczynam tutaj zamiast w sekcji powitalnej, ale jestem zdesperowana bo kot mi gaśnie pomimo intensywnego leczenia...
Poznajcie Lolę:


Wbrew aparycji kociaka, Lola ma 12 lat i smutną historię życia: należała do samotnego sąsiada moich rodziców, któremu zmarło się 4 lata temu. Jego rodzina sprzedała dom a kota wyrzuciła na ulicę... Rodzice mają 3 rosłe koty, które nie tolerują innych zwierząt, więc przygarnięcie nie wchodziło w grę, mama dokarmiała tylko Lolitę. Ja do niedawna wyjeżdżałam często zagranicę, potrafiło nie być mnie w Polsce po kilka miesięcy. Zdecydowałam się wziąć Lolę do siebie dopiero niemal równo rok temu, kiedy ustabilizowała mi się nieco sytuacja życiowo-zawodowa. Polubiłyśmy się a wkrótce pokochałyśmy niemal od razu. Niestety szybko (po tygodniu) okazało się, że życie na ulicy zrobiło swoje: u Loli zdiagnozowano mocznicę. Wyniki były kiepskie, mocznik przekroczony dwukrotnie (jednak kreatynina była wtedy w normie). Jednak codzienne, a w miarę upływu czasu cotygodniowe kroplówki (PWE), regularnie podawany Lespewet oraz dieta (Renal) spowodowały stopniową poprawę, aż do poziomu całkowitej rezygnacji z kroplówek (badanie odbywało się co 2 - 3 tygodnie i wyniki utrzymywały się w granicach normy miesiącami). Jeszcze 21 sierpnia wyniki były świetne. I nagle...
4 września objawy kataru, zaordynowany antybiotyk.
7 września: niska temperatura, Lola przestaje jeść.
10 września: badanie wykazuje DWA razy podwyższony mocznik w stosunku do badania z 21 sierpnia (w międzyczasie nie nastąpiły żadne zmiany w diecie, od 7 września karmię i poję ją na siłę).
12 września: Lola dostaje pierwszą dawkę sterydu (świadoma decyzja weterynarz, która przyznaje, że nie podaje się sterydów przy mocznicy, ale czymś chce Lolę wzmocnić).
17 września: jadę do lecznicy ze "zdrowym", ruchliwym kotem, przywożę do domu skórkę z kota: nie wstaje, nie je, siusia pod siebie (wcześniej tego dnia chodziła do kuwety i zrobiła normalną kupkę), wymiotuje; nagle pojawiają się objawy skrajnej anemii: blady języczek i opuszki palców; od 10 dni dostaje codziennie wlew PWE.
18 września: idę zdesperowana do innej wet, która podaje wlew 5% glukozy i antybiotyk, po południu znowu PWE i steryd, plus witaminy i atropina. Lola cały czas nie je sama, znowu wymiotuje. Siusia byle gdzie, w dużych ilościach, ale praktycznie samą wodą (bez zapachu).
19 września: w coraz większej desperacji jadę do kliniki Uniwersytetu Przyrodniczego (mieszkam we Wrocławiu), gdzie wyniki morfologii i biochemii Loli potwierdzają anemię i wzrastający poziom mocznika i kreatyniny, wet ordynuje transfuzję krwi! Zamawiam krew natychmiast, przyjeżdża z Warszawy następnego dnia rano.
20 września: nie spałam ja, nie spała Lola (chyba obie bałyśmy się, że jak zamknie oczka to już się nie obudzi...), następuje transfuzja 50ml krwi (tyle można było podać maksymalnie przy jej 2.60 kg wagi), mała poddana zostaje lewatywie (w końcu dowiaduję się, że zalegający kał może pogarszać funkcję nerek i na odwrót...), dostaje tlen i zastrzyki z wit. C oraz Dephalyte, dostajemy też nowe wytyczne co do diety: cokolwiek się kotu podoba, łącznie z mięsem (do tej pory bezwzględnie zakazanym ze względu na białko - uczelniana wet mówi, że nie białko jest głównym winowajcą przy niewydolności nerek a fosfor, dostajemy więc Ipakitine na związanie fosforu). Kotu podoba się wątróbka, więc podaję, sama zjada kilka kawałków (pierwszy raz zjada coś sama od pogorszenia!), reszta na siłę... Lola próbuje w końcu sama dojść do kuwety i wysikuje wreszcie coś, co pachnie prawdziwymi kocimi siuśkami.
21 września: kolejne badanie krwi (morfologia i biochemia) wypada znacznie lepiej niż poprzednie, jestem jednak świadoma (tak jak i wet), że transfuzja na razie zaburza faktyczny obraz. Temperatura ciała Loli wahała się dziś od 37.8 w domu do 37.1 w klinice. Karmię ją na siłę (strzykawką) karmą dla kotów rekonwalescentów, jej ukochaną wcześniej wątróbką, smalcem i kefirem (zaleconym przez wet-kę na kupkę) oraz wodą. Nadal leży malutka niemal bez życia... Do kuwety idzie na trzęsących się nóżkach i niekoniecznie trafia (ale jednak siusia).
Co mogę jeszcze zrobić żeby ją uratować? Ktoś miał podobny przebieg choroby kocia? Nie cofnę się przed niczym, nawet przeszczepem nerki, choćby trzeba było jechać do Niemiec (słyszałam, że tam to standardowa praktyka teraz). A może polecacie jakiegoś konkretnego weta we Wrocławiu?
Dziękuję,
Mama Loli