Ponad 4 godziny u weta. I niespodziewajka - to jest NITEK. Jak twierdzi wetka, wykastrowany w bardzo młodym wieku, więc obraz podogonia mógł być mylący. 1,5 roku, zdrowiutki, 3 kilo wagi. U weta leżał w transporterku i mruczał. Lwi pazur pokazał dopiero na stole. Odrobaczony, odpchlony (choć pcheł prawie nia miał), zadrapanie na łebku - zdezynfekowane, ostał się jeszcze bąbel po ukąszeniu kleszcza. Test Felv - ujemny!
Tylko brać i kochać. Ale - pani z pomorskiego zamilkła na amen. Czekam teraz na sygnał od dziewczyny, która obiecała mu tymczas mimo braku DS. Podałam jej na fejsie telefon - i czekam.
Nitek zaś czeka na balkonie - zabudowanym - i z wrażenia nawet nie bardzo chce jeść. Moje koty próbują go zjeść - zwłaszcza, o dziwo, Bungo, który z reguły przybyszy wita przyjaźnie. Może i on uznał, że stan zakocenia w moim domu osiągnął maksimum...
Luśka świruje ze strachu, to się chowa, to warczy. Czarna analizuje sytuację. Za godzinę wraca mąż, który o niczym nie wie.
Edit: potworna ilość literówek
