Będzie dłuuuugo....
zaczęło się od butów. Moich. Prawie nowych. Zakładałam je wczoraj do pracy, ale ponieważ nie wiedziałam, czy dam radę w nich cały dzień, rzutem na taśmę walnęłam do auta adidasy. Nie dźwigam, niech jeżdżą.
O 9.00 rano TŻ miał lecieć do Mamy Duszka naprawić zabezpieczenie antykocie po ocieplaniu bloku. Zadzwonił o 11-tej, że dopiero wyjeżdża, bo wczoraj zatrzasnął w aucie kluczyki. Na szczęście została malutka szpara w niedomkniętym oknie, więc kombinując drucikami, sznurkami i innymi tego typu wysoko wyspecjalizowanymi narzędziami - udało mu się te kluczyki wyciągnąć, ale ponad dwie godziny na to stracił. Nie ma tego złego: w międzyczasie słońce wyszło, ciepło się zrobiło, to przed wyjściem otworzył kotom okno w kuchni, żeby mogły korzystać z woliery.
Po pracy, zmachana, ale z twardym postanowieniem zrobienia porządków w kocio-psiej szafie, poleciałam do marketu i zanabyłam kolejne zamykane plastikowe pudło na chrupki. Do tego 6-ciopak browarka, bułki, waciki, pasek do jeansów z przeceny... wracam do chaty, marząc tylko o tym, żeby zdjąć cholerne szpilki. Niestety. NIE MOGĘ OTWORZYĆ DRZWI!!! zamek nie chce się przekręcić, coś się zablokowało... Dzwonię do TŻ, pytam, czy jest jakiś patent? może dopchnąć? odciągnąć? unieść? Nie ma, kręcić w prawo i w lewo do skutku.
Po pół godzinie jestem wściekła, spocona i boli mnie od tego kręcenia prawa dłoń. Po drugiej stronie drzwi dwa psy dostają szału: szczekają, drapią, wyją, zaczynają się gryźć, latają od drzwi do okna, oczyma wyobraźni widzę pozwalane z kanapy poduszki i oparcia, bo kanapa stoi pod oknem. Do psiego wycia dołącza Gadżet. Drze mordę, jakby go obdzierali ze skóry. Prawie płaczę. Siadam na schodach, zapalam papierosa. Co tu robić? czekać w aucie do niewiadomo której? Psy się wściekną całkiem. Pojechać sobie w diabły? do lecznicy na przykład? mogę zmienić buty na adidasy, może się na co przydam Aniom? ale w domu maleńkie kocięta, pewnie już głodne... zaraz, pomyślałam: zmienić buty???
Lecę na drugą stronę domu. Hurra! okno w wolierze otwarte. Szkoda, że parapet jest na wysokości ponad dwóch metrów. Po Gadżetowej kładce z palet obciągniętych wykładziną? włamuję się do woliery, stawiam stopę na palecie. Trzeszczy i ugina się. Nie da rady, zarwie się jak nic.
Rozglądam się po podwórku... JEST! na pałąkach do narzędzi ogrodowych wisi stareńka drabina sąsiadki. Pożyczyliśmy kiedyś i tak się jakoś zasiedziała. To nawet nie drabina, to dwa okorowane cienkie pieńki i kilka deseczek przybitych gwoździami. Zanoszę do woliery zakupy, oganiając się od kotów. Stawiam wszystko na zewnętrznym parapecie, bo wewnętrzny za wąski. Lecę po drabinę - wisi na tych pałąkach, prawie półtora metra nad ziemią. Jak ja to zdejmę? udaje mi się po 5 próbach, w czasie których usiłuję wyrzucić z głowy wiedzę o populacji pająków, które się tam zadomowiły. Wlekę drabinę do woliery, cudem nie wypuszczając kociastych i przystawiam do ściany. Patrzę krytycznie. Zaraz, jakoś krzywo stoi, to przez Gadżetową kładkę. Jak wlezę, to poleci na bok i wyląduję dokładnie między kładką a siatką. Ustawiam jeszcze raz, opierając o parapet (kretynka, wiem). Torebka w zęby, kurtkę wrzuciłam do kuchni przez okno. Włażę. Mam lęk przestrzeni, 50 cm nad ziemią to wysokość nie do przebycia. Muszę tam wejść, bo kocięta... Powoli, powolutku... już widzę Rastkową mordę. Trzask. Qrwa, co to? drabina trzasnęła? Nie, parapet się zagiął. Trudno, się odegnie jakoś. Później. Wszystko później.
No tak, normalka. Stoję. Parapet mam na wysokości trochę ponad kolana i się zacinam. Nie zrobię tego kroku, mowy nie ma. Oddychaj, kretynko, i uspokój się, bo na dół też nie zejdziesz. Przecież nie będziesz tak stać, aż chłop wróci. Odwracam się powoli i siadam na ramie okna dupskiem. Żyjemy! powoli przekładam nogi, udaje mi się nawet nie zrzucić z powrotem na podwórko zakupów. Uff.
Koniec? Ależ nie, przecież sama ostatnio napisałam, że co nas nie zabije to nas wzmocni, prawda?
Psy chcą wyjść. Jak mam je wypuścić? wyrzucić przez okno? Próbuję otworzyć cholerny zamek od wewnątrz. Nic. Zabieram się do ogarniania inwentarza i chałupy, co przechodzę koło drzwi, to próbuję je otworzyć. Koło 18.30 w końcu z krzywą panią na ustach szarpię jednocześnie kluczem, klamką i drzwiami. Coś strzela. Otwarte! Ale zapadka od zamka wystaje jakieś pół cm. Boję się zamknąć nawet na klamkę, bo jak wtedy akurat zwolni, to tym razem ja będę w środku, a psy na zewnątrz. Łapię kawałek czegoś długiego, wstążeczka do prezentów. Przywiązuję klamkę do wieszaka w przedpokoju. Powiedzmy, że może być.
Wraca TŻ. Kupił nową wkładkę do zamka, zmienia na biegu - gówno, proszę państwa. To nie wkładka. Rozpieprzył się cały zamek, ten w środku. Tyle, że na klamkę można zamknąć. TZ wsiada w auto, jeszcze zdąży do sklepu: "nie zamykam bramy, nie wypuszczaj psów". Dobra, dobra.
Po 10 minutach telefon:
- "Misiek, weź centymetr, otwórz drzwi i zmierz mi odległość między dwoma brzegowymi śrubami w zamku"
- "już, już, poczekaj, centymetr już mam. Georg nie wychodź! Gadżet, odsuń się, pojebku"
Mierzę, trochę na macanego, bo już ciemno. Odwracam się do oświetlonego przedpokoju:
- "kotek, 19 cm tam jest i... o qrwa! psy!!!"
Rzucam telefon, wołam. Nie ma. Do domu, łapię obroże i smycz. Ja pier...lę, Lolka! Magija mnie zabije! Drzwi! nie mogę zamknąć drzwi! trudno, niech zostaną tylko na klamkę. Lecę na ulicę, nie ma. Z boku po prawej słychać szczekanie od kolejnych sąsiadów. Czyli moje musiały tam przebiec. Biegnę. Ciemno jak w rzyci. Drę się: Rastek!!! Kretynka po raz kolejny, Rastka można wołać do uśmiechniętej śmierci... LOOOOLAAAAA! O Boże, leci. Zza zakrętu wypada biała kula i mknie w moją stronę. 5 sekund później do białej dołącza ruda kula. Lecą oboje, byle do bramy. Odwracam się i idę w stronę podwórka, docieramy tam jednocześnie. Piszczę radośnie, jakie to grzeczne pieski mam, jednocześnie zatrzaskując bramę i przycinając nią sobie nogi. Boże, niech ten dzień się w końcu skończy...
dlatego nie ma obiecanych fotek
