Koleżanka wyciągnęła mnie dziś na łapankę. Mi się nie chciało

bo prawie codziennie albo razem, albo sama stoję z klatką. Już panowie na spacerach z pieskami witają się z nami, a pijaczki przestali pytać, ile dostajemy za skórkę.
Powoli idzie, bo koty nieprzyzwyczajone do nas i właściwie nie wiemy, jakie tam są koty i ile. Na razie mamy stamtąd 3 dziewczyny, jednego faceta i jednego kociaka.
Dziś widać było w oddali białą plamę. No nic, nastawiam klatkę i czekamy.
Plama raptem się rozdwoiła. Jedna została pod blokiem, druga zaczęła rozrabiać na trawniku. No to już wiemy. Pod blokiem jest wyciachana mama, wczoraj wypuszczona i jej dzieciaczek, taki najbardziej biały (były trzy o różnym stopniu białości).
No i maluch coraz bliżej klatki. A my wstrzymujemy oddech.
Aha, ponieważ planowałyśmy łapać małe, klatkę zrobiłam na sznurek. Maluch nie uruchomi zamknięcia, za lekki.
No i wlazł, a jak wlazł, to już nasz.
Siedzi w klatce, a my piejemy nad nim jak głupie, bo takie cudo rzadko się zdarza. Bielutki pyszczek, tylko przy uszkach dwie szare plamki. Jak mamusia.
Koleżanka za telefon i załatwia transport. W Połchowie zamieszka. Ale jako domowy.
Pojechał z paczką karmy i tabletkami na odrobaczenie
A ja zgubiłam klucze przy przekładaniu do transporterka. Przyznam się - spanikowałam. Dość ciemno, bo daleko od latarni, trawa nie skoszona... Sama, na kolanach, macałam trawnik dłoń przy dłoni w okolicy klatki. No, trafiłam na nie. Ale nie było ich widać wcale. Gdybym wcześniej przestawiła klatkę, nie znalazłabym ich do rana
