Ja w takich sytuacjach ZAWSZE natykałam się na sąsiadki (wracające np. z delegacji), takie wielkie damy, "ą-ę", z nieskazitelną fryzurą, makijażem jak z okładki czasopisma i niepokalanym manikiurem.
Ale tłumaczyłam sobie, że braki w wyglądzie trzeba nadrabiać
powagom i godnościom osobistom.
Kiedyś wyleciałam z psem rano, tuż przed pracą. Na nogach miałam takie, eee, walonki: przebrzydłe "kozaki", na mega grubej, orydarnej podeszwie gumowej, z cholewek których wystawało "baranie" futro. Niesamowite obuwie dodatkowo jeszcze było poszarpane przez psa (który podczas zabaw rozorał je z wierzchu pazurami) i ZSZYWANE sukcesywnie grubą, doskonale widoczną nicią. To buciczkom uroku nie dodawało. Były koszmarne. Założę się, że w całej Polsce nikt nie ma czegoś takiego na nogach. Komunistyczne "relaxy" to był szczyt subtelności i elegancji w porównaniu z nimi.
Dlaczego je nosiłam? Bo były mega ciepłe i nieprzemakające. Na spacery z psem - idealne. Chodziłyśmy w nich z mamą na zmianę, bo drugich takich nigdzie już dostać nie było można.
Łatwo się domyśleć, że w opisywany poranek... zapomniałam je zdjąć i wymienić przed pracą na normalne. Poszłam w tym pięknym obuwiu do szkoły i jakoś po 5-tej lekcji zorientowałam się, co mam na sobie. Moje buty stały się legendą, bo siedząc sobie wygodnie w sali, nie omieszkałam wyciągać nóg na całą długość i majtać sobie stópkami, tak zacnie obutymi, na oczach licznie zgromadzonej, szkolnej młodzieży.
