Dziś kolejna łapanka w stoczni. Zaczęło się bandyckim napadem.
W plastikowym woreczku miałam resztki różnych wędlin, na zachętę do klatki.
Zawiniątko porwał Doker, uniósł w pysku

i biegiem ruszył nad kanał.
Goniłam za nim, ale bandyta szedł jak wiatr, w końcu wcisnął się pod podłogę baraku.
Tego dnia nie pokazał sie już, a ja tak bardzo liczyłam na tę zachętę, zostały nam ryby
i whiskas, a ja gryzłam się, że Doker zeżre większą część plastikowego worka.
W życiu nie spodziewałabym się po nim czegoś takiego, to miziak stoczniowy pełnojajeczny.
Do klatki na rybki cały czas wchodzili panowie, żadnej rycerskości, damy w odstawce.
Buraska raz weszła, ale jak baletnica, klatka się nie zamknęła.
W końcu wzięłam się na sposób i przywiązałam sznurek do zapadki, kocura zaczęłam,
tego najbardziej nachalnego przeganiać wzrokiem, w końcu złapałam buraskę.
Złapać to niestety nie wszystko, zaczęły się problemy z transportem, o ile miał kto zawieźć,
to nie miał kto odebrać, w końcu wetka przywiozła mi ją do domu. Są jeszcze WECI.
Jestem kompletnie wykończona, a tu na wątku tyle zaległości.
Matyliano zdrowiej, szkoda lata na chorowanie.
