Jutro jedziemy na badania - będzie omacywanie brzuszka, zaglądanie do uszek (prawe wyraźnie jej dokucza, a na obydwu czuję strupki), ocena stanu ząbków (ma kamień - to już nie dziecko), badanie krwi, testy na wirusówki... Same przyjemności. Odetchnę dopiero jak FIV i FeLV ujemne wyjdą. Wtedy chociaż z czystym sumieniem będę mogła zabrać ją do domu.
A do domu jedziemy w poniedziałek. I to też mnie martwi mocno. Mniejsza już o rodziców, jakoś to przetrawią. Ale ja nie wiem, jak taka maleńka kosmitka, nieobecna i bezbronna, odnajdzie się w kontakcie z pięciokilowym dominującym Werterem i bezczelnym drapieżnikiem Miniczkiem. O dwóch rudych krokodylach już nie wspominając...
Imię... no cóż, przyjdzie samo.

Kupiłam jej paszeciki dla kociąt Animondy. Żaden to rarytas, ale zjada chętnie. Spróbuję zdobyć Convalescence. W domu oczywiście przejdzie na BARFa.
Aha, ona nie umie korzystać z kuwety. Miałam przeczucie, że to możliwe i rzeczywiście - właśnie zrobiła kupę na szczurzy ręcznik (kupa wygląda OK, tyle dobrze). W nocy nasiusiała jednak do żwirku, więc cośtam kojarzy, po prostu lepiej trzeba ją pilnować.
W ogóle to ona miała być malutkim kociakiem, miała być zdrowa, miała być "normalna"... W oczywisty sposób nie jest. Trochę mnie ta sytuacja przytłacza. Muszę zdobyć pieniądze na jej leczenie (głowę dam, że go wymaga), ochronić ją przed moimi zwierzętami, przekonać ją do ludzi, wysterylizować, znaleźć jej dom... Kto ją będzie chciał? Kogo zauroczy taki mały, bury kosmita...? Ale jak tak dzisiaj leżałam w łóżku, z tym maleńkim ciałkiem śpiącym spokojnie na kołdrze, zaczęłam powoli nabierać przekonania, że jakoś damy radę. Łatwe to nie będzie, żadna z nas na takie przygody nie była gotowa, ale jeszcze na dobre nam to wyjdzie.