Na Więckowskiego sterylizowałam w ubiegłym roku Toskę - znajdę spod bloku, którą przygarnęliśmy, żeby jej szukać domu. Biłam się z myślami czy ją ciąć na talon, czy zawieźć ja do naszej wet. i zapłacić. Ponieważ jednak mamy siedem kocich gąb na utrzymaniu, a kasy raczej przeciętnie, to przychyliłam się do namów dwóch forumowiczek

i zawiozłam ją do tej lecznicy.
Koteczka zdrowa jak byk, pełna wigoru, z apetytem konia.
Po dwóch dniach od sterylki rozłożyła się na amen, gorączka, osowiałość, nic nie jadła, leżała jak szmatka. Okazało się, że przywlokła z lecznicy calicivirusa, którego leczyliśmy prawie trzy tygodnie. Leczenie jej, jeżdżenie na sygnale po lecznicach całodobowych (no bo nie ma to, jak się widowiskowo rozłożyć w połowie weekendu, i akurat przez te kilka dni kiedy Dużego i auta nie ma w Łodzi

) kosztowało mnie tyle, co dwie sterylki

.
Po fakcie usłyszałam opinie, że pan doktor, którego nazwisko miłosiernie pominę owszem sterylizuje dobrze, ale jest nie dba specjalnie o higienę, nie sterylizuje narzędzi po zabiegu, tymi samym sprzętem "robi" kilka kotów pod rząd itp. Wg delikatnych opinii wetów, którzy ją kurowali przyczyną mogło być np. nie podanie antybiotyku po sterylce.
Bogu dzięki, że kotka po zabiegu trafiła do mnie. Gdyby to była kicia wolnożyjąca, która po standardowych 48 godzinach zostałaby wypuszczona już byłoby po niej.