Ciepła pisze:witam poświątecznie Inguś z przychówkiem

a idźta w diabły z takimi świętami. Jedną niecałą sobotę sobie tu z Wami mi miło spędziłam, a o reszcie się nie wypowiadam. Co prawda za sprawą TŻ-ta odpuściliśmy niedzielne śniadanie u szwagierki - Wiesiek wrócił w sobotę bardzo późno w nocy i nie chciało mu się rano jechać, ale za to szwagierka nie odpuściła nam i koło 15-tej przywiozła nam brata swego i Wieśkowego. Niektórzy znają

Ja nie wiem naprawdę czemu on do nas przyjeżdża, skoro:
a) ciągle mu zimno - niezależnie od pory roku, a tu wiocha jest, a nie bloki ugrzane do 30-stu stopni
b) nie gadam z nim od dwóch lat chyba - no po prostu nie potrafię gadać z facetem, który na pytanie która godzina odpowie mi kto, kiedy, po co i z czego zbudował zegarek

c) nie cierpi chodzących po nim kotów, psów też nie bo "one go wąchają". Cholera, psami są, to liżą i wąchają. Mam wrażenie, że on jakby zapomina o naszym zwierzyńcu i każdorazowo jest tak samo niemile zaskoczony.
Do tego, żeby posiedział i poszedł, to nie. Zazwyczaj "się zasiedzi" i potem nocuje. Świnia nie jestem, nie wygonię chłopa w podróż najpierw piechotą, a potem nocnymi autobusami na drugi koniec miasta, ale na boga żywego! Wywlekliśmy go na spacer z psiurami w poniedziałek. Poszedł, bo mu TŻ powiedział, że tam bunkier jest. Nie wiem, czego on się spodziewał, że zobaczy Wilczy Szaniec w polu koło naszej chałupy? W każdym razie zmarzł po 10 minutach.
a od wczoraj zapier...lam jak wściekła w pracy. Do tego wczoraj po robocie musiałam z odjajczonym Miśkiem do Cioci Ani. Znaczy musieć nie musiałam, ale spanikowałam trochę. Bo Misiek całe podbrzusze sobie poranił tym cholernym kołnierzem. Chodzić nie chce, siku robi raz dziennie, jak go siłą wywlekę. Dopiero w poniedziałek jak go wzięłam w obroty, bez kołnierza, na smyczy, przegoniłam dwa razy dookoła pola, to łaskawie kupę zrobił. No i znów zaczął gryźć ze złości i strachu. Wpakował się w tym abażurze pod biurko, ni cholery nie mogłam go wyciągnąć, bo cały czas z zębami na wierzchu. 40 minut spędziłam na kolanach, z głową pod biurkiem, pokazując światu słusznych rozmiarów zad, na zmianę prosząc, grożąc, robiąc z siebie idiotkę, zarzucając na psa niczym lasso smycz i szelki, kusząc serem i kabanosami - zanim mi się udało jako tako go "ubrać", żeby móc pojechać do Ani. Nigdy więcej żadnych biednych zwierzątek. Koniec. Skończyła mi się cierpliwość.
a w ogóle zimno jakoś, w piecu sobie napaliłam, właśnie - muszę dorzucić.