Przegięły. Wszystkie. I będę się skarżyć, bo gdzie, jak nie tu. Na koty i na siebie.
I jest mi przykro. 25 kilogramów kota dało mi wczoraj do wiwatu, nieznośne, marudne, upierdliwe, wchodzą, wychodzą, nudzą, będą jeść, ale nie to, szwedzki stół, puszka, ale nie ta, suche, ale sensitive a nie light, schab, a nie wołowina, ryba, ale nie mintaj, tylko morszczuk, kurczak, ale nie gotowany, tylko surowy, drzwi otwórz, drzwi zamknij, chcę wyjść, nie, bo Balbinka na drzewie i nie wróci, chcę się położyć na chwilę, ale nie, bo wchodzi na mnie Cosia i robi ze mnie ciasteczka, chcę zamknąć drzwi wieczorem, ale nie, bo Mić właśnie chce wyjść, nie, kooooniec........Dostałam szału
Prawdziwego
Zrobiłam im piekielną, wspólną awanturę, z rzucaniem talerzami i trzaskaniem drzwiami. Poryczałam się z niemocy.
Nie ciągnę, cztery marudne futra to za dużo na dwie ręce. Nigdy, przez 10 lat, nie podniosłam na nie głosu. Nie wytrzymałam
Pochowały się przede mną w najciemniejsze kąty, Balbunia za tapczan, Mić pod stół. Cosia przyszła pertraktować do kuchni, ale przesiedliłam.
Zapadła cisza. Przykra. I bezruch.
Nie wiem, co stało się dzisiaj, ale kotów nie ma

, może się naradzały całą noc.
Coś skubnęły rano, Czitka zrobiła kupę w łazience na kaflach, chyba na znak protestu ogólnego, i śpi.
Wszystkie śpią, nie wychodzą z jednego pokoju.
Nie ma kotów
Kocham je, jak Irlandię, ale coś we mnie wczoraj nie wytrzymało i się rozsypałam, jak żwirek Benek.
Tak mi przykro, no nie nadaję się...
