O, rany, ale był hardcore.

Przewidywałam, że będą problemy z tą kobietą, na której balkonie rezyduje Misio, ale moja wyobraźnia nie wykraczała poza ewentualne niezbyt miłe spotkanie, chłodną rozmowę i zabranie kota. Na moje pukanie do drzwi, usłyszałam najpierw: "Kto to jest, do diaska!", a potem tyradę w stylu: "Nic mnie to nie obchodzi, że pani znalazła mu dom! To w ogóle nie jest mój kot. Wystrzelam te wszystkie koty. Ja się z panią na nic nie umawiałam. Ja go teraz nie złapię. Niech se pani sama go łapie. Naślę na panią zaraz policję! Stara k..., odejdź mi stąd!" Przysięgam, że nie przesadzam. Przy tym wszystkim starałam się zachować spokój, ale przyznam, że wewnętrznie byłam bliska płaczu, bo bałam się, że po prostu nic nie wyjdzie ze złapania Miśka - on jednak przede mną ucieka. Ale potem, zupełnie nagle, kobieta zmieniła ton, wpuściła mnie do mieszkania, zaczęła przepraszać, uśmiechać się i tłumaczyć.

Zgarnęła Miśka z balkonu, wsadziła do kontenerka i mi go dała. Szczerze mówiąc, kiedy do niej szłam, miałam w planach umówić się z nią na jutro, bo nie bardzo mam warunki, żeby kota przetrzymać przez noc, ale w zaistniałej sytuacji wzięłam go i tyle. Nie wiadomo co by było jutro.
No i teraz Miś siedzi pod stołem, trochę przerażony, ale głaskany pod bródką - mruczy cichutko. Zjadł nawet parę chrupek.