Już jestem i napiszę długiego posta

.
Po pierwsze, Domek opowiedział mi, że Okruszek ma zwyczaj atakowania psów

...a tu Michalina, która też do spokojnych nie należy.
Ale wszystko sobie obcykałam od rana...ułożyłam cały plan, misterny do granic absurdu, żeby wszystko przeszło w miarę gładko.
Wyprawiłam Michasię z domu, już sobie wyobraziłam, że zaniosę Okruszka do domu, otworzę transporter, pozwolę mu wyjść i pozwiedzać, potem pomalutku się zakumplujemy...
Jednak, żeby mi za łatwo nie było, to Domek w osobie pani J. wyświadczył mi iście niedźwiedzią przysługę.
Zanim zdążyłam zareagować, pani J. migiem otworzyła transporter i wypuściła Okruszka centralnie na duży ogródek

.
Nie mam pojęcia, co jej strzeliło do głowy, czy się bała, że się rozmyślę, czy się spieszyła...
Faktem jest, że kot smyrnął na ogródek i zniknął.
Ja sobie to zaplanowałam inaczej...niby skąd Okruszek ma wiedzieć, że tu jest teraz jego dom?
Równie dobrze mogła go wypuścić gdziekolwiek

.
Znalazł sobie miejsce pod sterta desek, bezpieczne dla niego, ale niedostępne dla mnie...tylko z Zosią się chyba zakumał, bo akurat na ogródku była

.
No i siedzi.
Latam tam co pół godziny, miski postawiłam, kiciam, proszę, błagam....póki co ma mnie w ...głębokim poważaniu

.
Wściekła jestem na Domek i tyle.
Ja się denerwuję, jak kota długo w domu nie ma, zaraz sobie wyobrażam, a co dopiero on...
Dla niego to jest zupełnie obce miejsce.