Gdy pierwsza Punia pojawiła się u nas, moja mama zwariowała na jej punkcie. Wszędzie chciała ją ze sobą zabierać. Mama mieszka 10 kilometrów od rzeki Warty , a moim ulubionym zajęciem było jeżdżenie na rowerze nad rzekę. Mama mi często towarzyszyła. Ale miała problem. Jak tak samą Punię zostawić w domu. Przecież koteczka czuje się samotna. Brała więc kontenerek i targała ją nad tą rzekę. Potem trzymała ją na smyczy, żeby się nie zgubiła. Ta smycz miała z 10 metrów.
Kotek kierował się zawsze w jakieś zarośla, chaszcze, a potem miauczał, żeby pomóc mu wyjść.
Oczywiście, co chwila trzeba było Puni pomagać. Kotek nigdy nie dotknął wody. Nigdy nie zbliżył się do wody.
Nad tą Wartą nie ma ludzi, można sobie samemu w ciszy posiedzieć, więc Punia nie musiała się bać innych, chociaż jest to kotek odważny.
Przestaliśmy ją zabierać, gdy kiedyś, gdy zobaczyła, że kontenerek jest szykowany, zaczęła uciekać, gdzie pieprz rośnie, chyba się jej nie podobało
