No byłam, podałam leki i wracałam.
Droga do autobusu - spoko. Potem się jedzie i jedzie... na tzw. pętli się chwilę stoi autobusem i czeka aż będzie odpowiednia pora odjazdu. [Ja mieszkam dwa przystanki za pętlą.]
Na pętli jest sklep. Na rogu skrzyżowania z wylotówką na Łódź stoi sobie domek. W domku mieszka kotka - tri - wychodząca. I dziś, kiedy autobus stał, ja czekałam - zobaczyłam go...

Siedział jeszcze na chodniku i usiłował przytulić się do matki. Już wstawałam z siedzenia, żeby po niego ruszyć ale przechodząca właśnie obok kotów pani zgarnęła dziarskim ruchem malucha i poszła w stronę domku.
Pomyślałam sobie: `acha, to nie tym razem`. Ale na wszelki wypadek odwróciłam się by sprawdzić czy aby na pewno. I jak spojrzałam to mi serce zamarło - mały siedział na środku jezdni. No to wysiadłam z autobusu. Podeszłam tak, by jeśli mały się spłoszy, to żeby uciekł w stronę domu. Ale on siedział, jak taka sierota na środku jezdni i na mnie patrzył.

Wyminął nas samochód z piskiem opon. Zgarnęłam kurdupla pod pachę, zeszłam na chodnik i ostentacyjnie się porozglądałam. Nic. W międzyczasie autobus odjechał.
No to potuptaliśmy w stronę domu, a ja się tylko modliłam, żeby mały się nie rozdarł na klatce schodowej.
Jest zmęczony i koszmarnie zapchlony. Poza tym w dobrej formie - przed uprowadzeniem musiał dostać kolacje, bo bebzunek ma pękaty i chciał tylko pić mleko [kocie].
