No to szczegółowo – dla wytrwałych
Maraton zaczął się w środę wieczorem - razem z Duszek686 i Dulencją szukałyśmy rodzeństwa tej oto bidy Duszkowej Lary
viewtopic.php?f=1&t=129121 po zapyziałych podwórkach Wspólnej i Chrobrego. W końcu, dzięki uprzejmości mocno rozweselonych „unijną” panów znalazłyśmy je na dachu komórek przy boisku szkolnym – zbyt wysokich, by kociaki – dwa szkieleciki - mogły zeskoczyć, a my wejść. Więc próbowałyśmy sposobem – na murze ogrodzeniowym postawiłyśmy klatkę, Dulencja przytargała ławkę, zrobiła z niej pochylnię między gzymsem a klatką, na dach wrzuciłyśmy kawałki puszki – i czekałyśmy. Chyba do 23.00. Kociaki wyraźnie głodne zjadły zrzuty z dachu, podchodziły do gzymsu, miauczały, popłakiwały - zapach jedzonka kusił głodne brzuszki, próbowały sięgnąć ławeczki – ale się bały - pewnie pamiętały braciszka, który spadł i zabił się. Już w dobrych ciemnościach pojawił się dorosły kot - bury pingwin – może matka? Wyjadł z części klatki, przepłoszył albo ostrzegł maluszki – więc po kolejnej godzinie poszłyśmy sobie, nie było sensu dłużej czekać.. Udało się wypatrzeć, w którą dziurę wlazły kociaki - pod dachem, w tylną ścianę piętowych komórek posesji „unijnych” panów.
Od poranku czwartkowego Dulencja zaczęła pracować nad dotarciem do kociaków – i już wieczorem miała klucz i prawu wstępu do komórek, obadane wyjście na dach – bardzo ryzykowne, dach spróchniały, raczej nie będziemy ryzykować chodzenia po nim. I od czwartkowego wieczora 2x dziennie zostawia w komórkach trochę jedzenia, by przyzwyczaić kociaki.
Od piątku planowana była długotrwała łapanka na Urzędniczej, więc rodzeństwo Lary musiało niestety poczekać – brak ludzi i sprzętu..
Piątek Zasiadłyśmy na Urzędniczej.
Piątkowe popołudnie należało do Dulencji, ale nerwy nie pozwoliły mi tkwić w domu, w rezultacie obie siedziałyśmy tam obie prawie do północy. My w samochodzie na dość jasno oświetlonym parkingu, klatki w głębokim cieniu pod balkonami.
Spacerowała pani z dwoma dużymi psami, towarzyszyły jej dwa wolnożyjące koty–pingwiny, te cięte w październiku, chwaliła się, że tu mają wszystkie koty wysterylizowane, z wielkim trudem przyjęła – albo nie przyjęła - wiadomość, że to my od kilku lat, bo przecież to pan Andrzej – w skrócie, wziął klatkę, chyba dwie kotki, Kłapouszka mu uciekła, potem przez pół roku nie oddawal klatki i nie odbierał telefonów.
W międzyczasie kilkoro energicznych emerytów – ściślej rzecz biorąc jedna pani i jedno małżeństwo – z balkonów zaczęło coś wykrzykiwać niemiłego na nasz temat i o wezwaniu policji, nas słuchać w ogóle nie chcieli. Potem ów pan zszedł z kawałkiem makreli, zaczął rzucać klatkami, podbiegłyśmy do niego, dostałam makrelą, pan uciekł. Rybkę wykorzystałyśmy na przynętę, i na policję zadzwoniłyśmy dość ostentacyjnie – zgłaszając próbę niszczenia sprzętu i obrzucanie nas ciężkimi słowami i rybką. Partole zaczęły przy nas zwalniać. Jakiś młody człowiek z bloku uspakajł starzych pańtwa, panią przekonał.
Jeszcze „za widoku” złapało się pierwsze kocię - to zdjęcie dzikiego kotka zaraz po złapaniu – na kolanach Dulencji. Jej pierwze samodzielnie złapane kocię

k.

k
Zajrzałyśmy pod ogonek, uznałyśmy, że facecik – bo to głupie i pierwsze się łapie, i pomponików jakoś się doszukałyśmy

oops: Dulencja „dzkie” małe wygłaskała, wyprzytulała, potem poszło do mnie do klatki.

Mama Kłapouszka i drugie kocię ciągle przemieszczały się po okolicy, tzn mam robiła całkiem długie wycieczki, małe - tylko między piwnicznym okienkami
Już było zdecydowanie ciemno, pod balkonami wręcz czarno, mrugania reflektorami wolałam unikać – przy poprzedniej łapance w ten sposób skutecznie rozładowałam akumulator – kiedy ktoś z latarką zaczął chodzić przy klatkach. Obie rzuciłyśmy się sprintem – w klatce siedział i dzwonił nią kot-staruszek, pani z bloku zeszła zaniepokojona. Przyjęła nasze wyjaśnienia, kot pojechał do lecznicy - domowy, ok.10letni, blady, ma dziś badanie krwi, szuka domu. Zdjęcie już było.
Nocny dyżur był mój – Dulencja poszła spać d domu, ja starałam się z przerwami drzemać w samochodzie, sobotę miałam dość zaplanowaną bez czasu na odsypianie. Trawnik – na szczęście świeżo skoszony – zasłaniał mi tylko dolną część klatek, reflektorów używałam oględnie, d czasu do czasu widziałam coś białawego przemieszczającego się od blokiem - pewnie Kłapouszka i drugi maluch.
Sobota Prawie świtało, kiedy poszłam sprawdzić klatki – w jednej z daleka widzę coś czarnego na dnie, kolejny jeż? Podchodzę bliżej - ruszyło się. Czarny kot – spał w klatce zwinięty w kłębek. Poczekał w samochodzie do 7.30 w sobotę – wtedy zmieniła mnie Dorotka. A ja z kotem do lecznicy, potem do zajęć.
Dorotka ulokowała się na jakby specjalnie przygotowanym drzewie, mocno na widoku – bo my z Dulencją w samochodzie byłyśmy mniej zauważalne, i chyba to ponownie podniosło ciśnienie niektórym lokatorom – bo dzwonili tym razem do Marii – do TOZ-u.
Oto stanowisko Dorotki

Sporo osób i samochodów zatrzymywało się przy Dorotce z zainteresowaniem pytając co robi, nie bardzo chcieli uwierzyć, ze stoi kilka godzin za darmo . Już od koniec jej dyżuru złapał się drugi maluszek – Dorotka z pomocą kogoś życzliwego przepakowala go do kontenera, trafnie określając płeć (chłopak),
Dulencja objęła dyżur, ja zabrałam oba kociaki pokazać w lecznicy. Już nie pamiętam ale chyba Dulencja miała dyżur dość spokojny – spokój prze burzą… emeryci zbierali się w sobie…
Na noc postaiłam kontener z kociakami przy klatce - może Kłapouszka da się na nie złapać..
Noc przebiegła dość spokojnie – miałam być sama, ale bałam się, że po poprzednim nieodespanej nocy zasnę mocno i Dulencja towarzyszyła mi do 5 rano. Ja oczywiście spałam, odgniatając się na niewygodnym siedzeniu. Podobno Kłapouszka oglądał klatki, na swój dzieci w ogole nie zwracała uwagi..
Rankiem sprawdziłyśmy klatki, wypłoszyłyśmy parę jeży, Dulencja poszła, ja z oczami na zapałkach czekałam na Dorotkę.
NiedzielaPrzeczuwałyśmy burzę, więc zostawiłam samochód, by dziewczyny w razie czego miały gdzie schować i zamknąć kociaki i sprzęt, i pojechałam do pracy. Dalszą akcję znam tylko z relacji Dorotki i Dulencji - musiałam pojechać do pracy.
Emeryci szli na mszę. Po drodze zaczepili Dorotkę – najpierw grzecznie, potem dyskusja rozwinęła się w zdecydowanie nie-chrześcijańskim kierunku, w kierunki anielsko spokojnej i grzecznej Dorotki poleciały ciężkie i obelżywe słowa. Na szczęście musieli iść. Kiedy wracali, Dulencja właśnie zmieniała Dorotkę, a państwo próbowali demolować klatki. Dziewczyny przytomnie porwały kontener z kociakami – na pewno wypuściliby je – i zatrzasnęły w samochodzie – razem z kluczykami. Pojawili się jacyś spokojniejsi mieszkańcy bloku, uratowali klatki, Dorotka dzwoniła do mnie i bieżąco relacjonowała, Dulencja po Straż Miejską, ja po policję w nawiązaniu do wcześniejszego zgłoszenia. Przyjechał patrol SM, państwo zabarykadowali się w mieszkaniu, nie wpuścili strażników, uraczyli ich soczystymi wiązankami słownymi. SM wezwała policję – przyjechały kolejno dwa radiowozy. Dorotka musiała wracać do domu, została sama Dulencja mocno wspierana przez mieszkańców bloku – dostała kawkę i dużo ciepłych słów. Przyjechałam już po wszystkim, kiedy Dulencja negocjowała z właścicielami piwnicy możliwość jej spenetrowania pod kątem kotki – wcześniej nikt nie chciał nas wpuścić. Dulencja zatkala okienko, ja weszłam do piwnicy – kotka tam była, widziałam ją, ale otworami na rury uciekła….
W każdym razie właścicielka piwnicy wzięła klatkę, ma ją codziennie nastawiać i zmieniać przynętę. Przy okazji połowa bloku przeszkolila się - na własne życzenie – w obsłudze klatki.
A właśnie przed chwilą wszedł do pokoju mój kolega z pracy i spytał, czy to nasze dzieło – głośna akcja przy Urzędniczej. Jego znajomi tam mieszkają…
Jak ja nie lubię takiego hałasu…