Mam!!!!!!
Kciuki się przydały!
No, ale zacznijmy od początku.
8.30 stawiłam się wdzięcznie w kolejce.
Zdobyłam mniej więcej to samo miejsce co wczoraj, czyli około 50 numeru.
Ponieważ wiedziałam już, że ta sprawa to nie pikuś, uzbroiłam się w niewyczerpalne pokłady cierpliwości.
Stałam tak około 1,5 godziny cały czas zastanawiając się, czy mam wszystkie potrzebne dokumenty i czy w momencie, gdy nastąpi moje z trudem wyczekane 5 minut nie okaże się, że czegoś jednak brak.
Informacji dla klientów totalny BRAK!
Wskazówek udzielają ochroniarze w osobach 3 panów.
Jedyne na co stać każdego z nich, to "proszę ustawić się w kolejce".
Stałam, stałam, stałam i wystałam wniosek i karteczkę do którego okienka i o której godzinie mam się stawić z tablicami rejestracyjnymi.
Dobre i to.
Pojechałam do pracy i zaczęłam kombinacje jak te tablice zdjąć.
Nawet prawie przykucnęłam! Tablice były jak wmurowane.
Jak na złość u mnie w robocie pracuje 2 facetów, z czego jeden miał być po południu, drugi kwitnie na zwolnieniu.
Chłopa nie uświadczysz!
No nic. Wzięłam jakieś śrubokręty, bo pazurami wcześniej mi nie szło. Poprosiłam koleżankę o pomoc.
Jakby nie patrzeć dodatkowa para rąk i główka do myślenia była mi potrzebna.
I stał się cud!!!!!
Niewielu cudów w życiu doświadczyłam, ale to był cud na pewno.
Pojawił się w pracy facet!!!
Stary, brzydki, ale dał się wykorzystać!
O wyznaczonej porze pojechałam ponownie do urzędu z tablicami w garści.
Obsów czasowy był niewielki.
Dokumenty miałam wszystkie.
Forsy mi starczyło.
Po 40 minutach opuściłam urząd z poczuciem, że zdobyłam Mont Blanc.

A żeby było ciekawiej, to o godzinie pierwszej kolejka składała się z 5 osób.
Jak widać nadgorliwość jest gorsza od faszyzmu.
