No dobra, dobra to ja teraz coś może napiszę - ale na pewno nie będzie syntetycznie ani logicznie.
Dotarliśmy do domu o 19.30, ale musieliśmy odeprzeć atak stada wygłodniałych kotów a następnie nawpychać własne brzuszyska za cały dzień. Ja nawet śniadania nie jadłam tak byłam zestresowana i spanikowana...
No dobra, koniec martyrologii
Trójka kociastych wyjechała ze Szczytna i została rozdzielona po kolejnych domkach.
Rano jeszcze napadliśmy na Sebow w sprawie kontenerka - dziękujemy serdecznie za pomoc
Basię odnaleźliśmy w lecznicy w Szczytnie, dzięki temu mieliśmy okazję poznać Brysia.
Rany, jaki to piękny kot! Kto go nie widział, niech żałuje.
Gdybym tylko mogła natychmiast wzięłabym sobie takiego Bryśka na własność.
Bryś trochę prote stował u weta, ale kto by nie protestował
U Asi nastąpiła krótka narada sztabowa i pakowanie źwierzaków do kontenerków, które nie do końca zakończyło się sukcesem
A pro pos - piesek uratowany przez horacy 7 i zabrany z pobocza drogi - wygląda już znaaaacznie lepiej, bryka, macha ogonem, skacze, to młody i fajny psiak...
Makary już per definizione miał jechać ze mną na kolanach, bo to taki spokojny, "pierdułkowaty" (przepraszam Cię Makary, to z miłości), przytulaśny dywanik. Przez całą drogę albo spał, budząc się tylko an większych wybojach. albo wtulał mi się w rękaw nieznacznie zmieniając miejsce... Cud, miód, malina...
Whiskaska w sposób bardzo tajemniczy opuściła swój kontenerek, ale podróż bardzo jej się podobała i stąd w pewnym momencie jechałam już z dwoma footrzakami na kolanach... Sebow może potwierdzić, ze dziś wieczorem wyglądałam jak jeden wielki footrzak, ale to dowód chwały dla kociolubów.
Obawiam się nieco, że po tak szczerym opisie przebiegu drogi zostanę dyscyplinarnie wypisana z forum za nieprzestrzeganie zasad BHP (dwa koty na kolanach zamiast transporterka

).
Dlatego z wrażenia zaschło mi w gardle.
Idę zrobić herbatę a reszta relacji za chwilę.