Mieszkam na terenie spółdzielni mieszkaniowej Koło. W naszym domu jeszcze jesienią były otwarte 3 okienka piwniczne. Tydzień przed Świętami zamknięto pierwsze (piwnica od niewynajętego lokalu), a w niej kota. Siedział tam bez jedzenia i wody przez 5 dni, po cichutku, nie miauczał o pomoc, tylko poranił się próbując wydostać. W końcu dał znać, że tam jest. Razem z kotem udało nam się poluzować zawiasy w drzwiach na tyle, żeby zdołał się przecisnąć na korytarz piwniczny, gdzie mieszkał kilka dni. Rana była paskudna, na szyi. Wdała się infekcja, ropiało. Udało mi się zabrać go do domu, odrobaczyć, wyleczyć. Jest przytulny. Wykastrowany. Szuka domu (adopcje).
W styczniu zmarła Pani Danuta, która karmiła koty w piwnicy. Przejęłam po niej w spadku jej koty (wszystkie znalazły domy
viewtopic.php?f=13&t=123960) i koty piwniczne - 6 sztuk. Pani Danuta była nachodzona przez spółdzielnię i różne nasyłane na nią komisje. Uprzedzono mnie, że jeśli będę karmić koty, to ja też będę, że nie mam prawa "hodować kotów w piwnicy", że śmierdzi, że jak nie będę karmić, to sobie pójdą. Nie było żadnej rozmowy. (Właściwie to była, telefoniczna, nawet nagrywana "w trosce o jakość usług"). Nie wolno karmić, bo będą przychodzić następne! Lokatorzy się skarżą na smród i choroby.
Dziś spółdzielnia zamknęła 2 pozostałe okienka. W jednej z piwnic został kot, który nie był w stanie szybko uciec (porusza się na 3 łapkach). Piwnica ta należy do Pani Bogusi, kobiety wielkiego serca, która się spółdzielni nie boi, więc kot został uwolniony, piwnica otwarta, ale nie wiadomo na jak długo. Zgłosiłam sprawę do Wydziału Środowiska Dzielnicy Wola - Pani próbowała dodzwonić się do SM Koło, ale administratorka była dla niej nie dostępna. Ktoś kto odebrał telefon powiedział jej natomiast, że tam już żadnych kotów nie ma, zostały wywiezione na Paluch. Na wszelki wypadek zadzwoniłam do schroniska, że może mi jakieś koty odłowili, ale nie. Cytując pracownika schroniska "wciskają pani kit!". Powiadomiłam Straż Miejską. Przyjechali, porozmawiali z dwiema starszymi lokatorkami i pojechali.
Dodzwoniłam się do osoby, która dziedziczy mieszkanie, a więc i piwnicę, po zmarłej. Pan zadzwonił do prezesa spółdzielni, który wcześniej obiecał mu, że do połowy kwietnia okienek nie zamknie. Pan Prezes oświadczył, że jest zimno i on ma swoje zarządzenia - poniżej - 10 stopni okienka będą zamykane, bo... pękają rury (w piwnicy Pani Danusi nie ma żadnej rury, ani jednej), a w ogóle, to oni nie wyrzucili kotów, wiedzą, że tam są, niech sobie będą, oni tylko zamknęli okienka, bo zimno. Czyli:
po raz drugi zamknęli w piwnicy kota - świadomie, pozostawiając go bez jedzenia, wody, możliwości wyjścia, nikogo nie uprzedzając. I teraz tak sobie myślę, że oni tak świadomie chcieli skazać te zwierzęta na śmierć.
Dalej już nic dziś nie mogę wymyślić. Nie mam zgody rodziny zmarłej na otwarcie piwnicy wbrew spółdzielni. Podobno też nie jest dla spółdzielni stroną, bo ani członek, ani jeszcze nie właściciel. Otworzyłam swoją piwnicę, ale jest z innej strony domu, zanim jakiś kot zakuma, że można tam wejść, będzie wiosna.
Przerażający jest obraz kota siedzącego na śniegu przed okienkiem piwnicy, która od urodzenia była jego domem.
Siedzi już kilka godzin. Na takim mrozie. Jak podchodzę, ucieka, a potem wraca i siedzi...
Co robić?