Gacka dalej nie ma, ale chcę Wam coś opowiedzieć... Może zrozumiecie, dlaczego nie liczę na pomoc sąsiadów przy szukaniu kota...
Jakieś dwie godziny temu wracam z synkiem ze sklepu... Nagle na ulicy sąsiadującej z naszą widzę kręcącego się kota, patrzę uważnie - to grubiutka jak beczułka kotka - wiadomo już, lada chwila urodzi. Kotka miauczy, łasi się do mnie, jest niespokojna... Z domu, przy którym się zatrzymałam wychodzi pan (idzie do samochodu) -pytam go "czy to państwa kotka?" - "nie, my nie mamy kota" - "A wie pan może, czyja? Może sąsiadów?" - "Nie, nie wiem, pewnie się tu kręci, ale ja nie wiem, czyja"....
No cóż, wołam kotkę, ale nie bardzo chce iść za mną. W domu proszę córkę, żeby poszła tam z pełną miseczką i spróbowała ją tu jakoś zwabić ( w końcu nie może biedactwo urodzić na ulicy...oczywiście nasze wakacje za 2 tygodnie stanęły mi przed oczami, bo teścia z "położnicą" zostawić bym nie mogła...ale co tam..najwyżej coś wymyślę...), ale najpierw zadzwoniła do sąsiednich domów i jeszcze raz zapytała... Wraca po kilkunastu minutach... Zadzwoniła do jednego domu (szeregowce) - nie, to nie ich kot i nie wiedzą, czyj. Do drugiego - to samo. Nagle w trzecim domu otwierają się drzwi, a kotka pędzi tak szybko, jak jej brzuszek tylko pozwala... Happy end. Powiedzmy. Bo wniosek stąd taki, że jeśli ludzie, którzy znają się tu od kilkunastu lat, nie wiedzą, że sąsiad za ścianą ma kota, to jakim cudem zwrócą uwagę na błąkającego się burasa?
