Dzisiaj wieczorem odeszła Beatka. Prawdę mówiąc, nie możemy pozbierać myśli, nie rozumiemy co się tak naprawdę stało. Wyglądało, że jej zdrowie jest pod kontrolą, że lada dzień będziemy mogli na poważnie myśleć o jej oddaniu do prawdziwego domu. Niestety, najpierw pojawił się grzyb. Niby tylko microsporum. Leczenie przynosiło efekty, kiedy nagle zaleczony już katar wrócił z większą siłą. Leczyliśmy. Kiedy przyplątał się kolejny problem (kaliciwiroza), zrobiliśmy test na FIV i FELV. Wyszedł negatywnie. Dalej leczyliśmy, ale już z mniejszymi efektami. Sytuacja stawała coraz mniej zrozumiała, ale ciągle byliśmy pewnie, że to tylko przejściowe. I wtedy stan Beatka bardzo się pogorszył, a w pewnym momencie dało znać o sobie potężne zarobaczenie. A Beatka była przecież dwukrotnie odrobaczana! I szczepiona miesiąc temu, z dobrym skutkiem. Kolejne wizyty i poszerzanie leczenia nie przyniosły efektów. Beatka odeszła dzisiaj w lecznicy, ratowana pod namiotem tlenowym, kiedy doszło do gwałtownej niewydolności oddechowej. W takich chwilach tracimy wiarę w sens tego, co robimy... Strasznie nam smutno.
Po prawdzie - nie bardzo mogę w to uwierzyć... dyżurowaliśmy przy niej w nocy i jakoś tak wydawało się, że to tylko kwestia czasu, żeby się pozbierała...