Jestem. Miałam dziś fajny dzień. AgaPap - jakby Ci to... Możliwość systematycznego używania mężczyzny daje pewne możliwości. Zwłaszcza kiedy działa się z premedytacją.
Ciekawy dzień... Bartek z rana znów chciał mnie wkręcić w ból głowy - nie dałam się. To boli go noga. Nie, idziemy do szkoły. Bolą go obie nogi. Nie. To w płacz - on nie chce do szkoły. Czemu? Bo nie. Ale czemu? Odpowiedź wydawała mi się jasna i zgadłam. On nie chce do szkoły bo w szkole nic nie rozumie. Nie rozumie nauczycielki, nie umie się dogadać z kolegami, dwie dziewczynki mu dokuczają a on nie może nic zrobić bo jak się postawi to one skarżą na niego nauczycielce a on nie ma jak się wytłumaczyć - nie zna zupełnie angielskiego. Sześciolatek wrzucony w grupę anglojęzyczną, z angielską nauczycielką oczywiście, nie rozumiejący co się do niego mowi, czego się od niego oczekuje, w dodatku z racji nieznajomości języka ma szanse robić za klasowego dupka dyżurnego. Przecież to wrogi świat! Też bym nie chciała tam iść. Próbowałam mu tłumaczyć, że tylko chodząc do szkoły może się nauczyć angielskiego. On nie chce się uczyć angielskiego. Ale będąc w Anglii musi. To czemu on jest w Anglii? Bo tu są mama i tata i tylko tu może być z nimi. W Polsce byłby z babcią - nie chce być w Anglii. Cholera, biedny dzieciak. A Krzyś więcej od niego mówi po angielsku. Bo Krzyś jest młodszy i zanim dobrze opanował polski, zaczął łapać angielski i idzie mu łatwiej. Bo im młodszy umysł tym łatwiej. Bo jak ty się Bartku łamiesz to co ja mam powiedzieć, a też się muszę nauczyć języka... Żal mi go. Ja nie chodzą co dzień do szkoły. Musze pogadać z nauczycielką, tylko z tłumaczem bo za trudno mi będzie bezpośrednio - powinna wiedzieć że dziecko jest podłamane, że angielski w jego własnych oczach go przerasta, a szkoły się boi. Nauczycielka jest miła, fajna babka, ale nie zna polskiego i nie ma z Bartkiem kontaktu. Z jego mamą też nie bardzo - też nie zna języka, jeszcze mniej niż ja. Wiem, nauczycielka też ma przegwizdane mając w grupie dziecko z tak ograniczonym kontaktem.
No i wizyta u midwify (kocham polglish!) - myślałam że padnę po wyjściu. Założyłam że będę drzeć pysk o wczesny scan i prowadzenie ciąży "po polsku" - tu się nikt nie przejmuje ciążą poniżej 12 tygodnia i w razie poronienia po prostu sobie leci. Podtrzymanie w pierwszym trymestrze uznają za bezsens. Ciąża ma byc naturalna a nie medyczna. Ok, ale ja nie mam 16 lat, 20 też nie, poza tym poroniłam niedawno i nie mam czasu na eksperymenty typu jeszcze sobie kilka razy poronię i może się uda. Okazuje się że przebyte poronienie to im wisi, mój wiek już daje do myślenia, ale głównym powodem dla którego kierują mnie na konsultacje jest fakt że... rodziłam duże dzieci.

No, wiem że duże, bo dwójka solidnie powyżej 4kg a bliźniaki w sumie 5,650, ale w życiu by mi nie przyszło do głowy że to może mieć znaczenie. W Polsce gin zwróciłby uwagę na mój wiek, fakt przebytej w drugiej ciąży gestozy i właśnie na utraconą ciążę. Niby ta sama biologia a nauka zupełnie odmienna... Czekam na papierek żeby się umówić na scan, te moje duże dzieci załatwiają mi konsultacje lekarskie (normalnie tylko położna prowadzi ciążę), wcześniejszy scan i dodatkowy scan pod koniec ciąży - dla oceny wielkości malucha. No i gratki dla midwife - weszła mi w żyłę od strzała co się rzadko zdarzało.
