Dzwoniła do mnie Villemo. Udało jej się zebrać trochę pieniążków, oczywiście nie obyło się bez kontaktu z debilem - zawsze się jakiś trafi - który podniósł jej ciśnienie. Teraz wykończona Siostra Prezes zarywszy nosem w dywan poszła odsypiać

Dzielną mamy ta Prezeskę

Tyle, że.... oczywiście znowu zgłosiła się do niej jakaś pani szukająca pomocy w wykastrowaniu kotów. Zamiast własnoręcznie zebrać jakąś kasę, zrobić cokolwiek, poza poszczuciem Vil, pani poinformowała ją tylko, gdzie znajdzie koty w strasznych warunkach i co ma z nimi zrobić, natomiast sama zdaje się nie zamierza w niczym pomóc.

Nasza Vill, która ma miękkie serce, obiecała pani pomoc w miarę możliwości,

No ładnie z jej strony, ale ja mam ciągle wrażenie, że ona sobie za dużo na plecki bierze

Przecież Villemo to nie schronisko, ani fundacja żadna, tylko normalna dziewczyna, pracująca na swoje utrzymanie, posiadająca rodzinę, na dorobku.... Do mnie też się zgłaszają co chwila z lecznicy kierowani ludzie, że mam wziąć ich koty, albo ratować wszystkie bezdomne, jakie na ich drodze staną. Przecież całego świata nie uratuję - czemu ci ludzie sami nic nie zrobią, poza wrzuceniem problemu komuś innemu?

Ja już przestałam reagować i zabroniłam w lecznicy dawać mój adres (zresztą nigdy na to zgody nie wydałam), bo każdemu się wydaje, że ja mam obowiązek wziąć wszystkie koty świata. Nawet raz jedna pani chciała, żebym jej na święta kota przetrzymała, bo ona ma gości

a ja to co? nie mam świąt? Też mam gości!

Jeszcze wszyscy są zdziwieni i oburzeni, kiedy tłumaczę, że dopiero co podjęłam pracę, pierwszej wypłaty jeszcze nie dostałam i nie tylko kota nie wezmę, ale nawet nie mam kasy, żeby go zawieźć do schronu

W końcu paliwo nie jest za darmo, a ja byłam od sierpnia bezrobotna

Co za ludzie jacyś - ja tego nie rozumiem...
Ehhhh...
Dorotko nie daj się! Przytulam cie bardzo mocno...
