Siedzę tu od rana, a serce wyskakuje mi przez gardło.
Pieprzona durna praca, pieprzone zlośliwe głupie baby - gdyby nie były donosicielkami, spokojnie mogłabym wziąć sobie chociaż ze dwa dni urlopu... Ale wtedy naczelniczka natychmiast po powrocie dowiedziałaby się, że wzięłam ten urlop z powodu kota - i byłyby nastepne pretensje, bo ona przypieprza się do mnie dosłownie o wszystko, ponieważ jestem
inna niż prawie cała reszta
(jedyna normalna koleżanka, która dwa razy wzięła użetkę z powodu poważnej choroby swojego starego psa - też dostała opierdol
). I tak nie mam specjalnej nadziei, że zdecyduje o przedłużeniu mojej umowy - no ale nie mogę teraz dodatkowo sama się podkładać
Zostawiłam ją taką skuloną w tej budce, podsypiała i łapką przykrywała sobie pyszczek... Słabo oddycha, kaszle, nie daje rady stać na nogach... A mimo to stara się zwlekać do kuwety

Nie ma siły, dlatego siusia po drodze albo nawet pod siebie, dzisiaj muszę kupić dla niej podkłady, bo obsikała już obie ciepłe budki...
Gdybym miała kasę, kupiłabym jeszcze jakąś nową budkę-domek (chodzi o to, żeby była zakryta, a nie leżanka); niestety, w tym momencie nie mogę sobie na to pozwolić
Kupię też drugi termofor (żeby obkładać ją z obu stron) i termometr
(wszystkie cyferkowe się spieprzyły, powyrzucalam)...
Nie wiem tylko, czy będę miała dla kogo. Tak strasznie się boję, że po powrocie do domu zastanę ją martwą

Te piękne, mądre bursztynowe oczyska... Smutny wychudzony pyszczek, odstające kości, futerko poobklejane convem
i śmierdzące moczem... Taka skulona pod tym błękitnym kocykiem, łepek opuszczony i wciśnięty w kącik

... Boję się.
A przecież walczymy i tak tylko o dni czy tygodnie
(chciałabym wierzyć, że i o miesiące, ale chyba nie bardzo już wierzę
).
Pomimo podania peritolu, nadal nie chce sama nic jeść ani nawet pić, na szczęście chyba pogodziła się z tym, że wciskam w nią conva - sporą jego część przełyka (na początku prawie wszystko wypluwała) - muszę tylko uważać, żeby karmić ją bardzo powoli, inaczej zaczyna się krztusić
Katar trzyma się mocno
Nad ranem, kiedy na moment się zdrzemnęłam, Biduś znów próbował dowlec się do kuwety... Niestety, znów nie dała rady i nasiusiała m.in. do wnętrza (tzn. w dziurki) przedłużacza, który cały czas był włączony do kontaktu. To cud, jakiś instynkt, że akurat wtedy się obudziłam
(a byłam przecież bardzo zmęczona)... Zaczęło tlić się w środku i śmierdzieć, mokrymi rekami siłowalam się z wtyczką, żeby wyciągnąć ją z kontaktu... Na szczęście ani Bidusiowi ani mnie nic się nie stało,
mam tylko do kupienia nowy przedłużacz - to kolejny wydatek
Prawie nie spalam, nie wiem, czy razem zebrałoby się z półtorej godziny czy mniej

Nie jestem w stanie pracować, cały czas lecą mi łzy
Żeby ona żyła, kiedy wrócę do domu... I żeby zaczęła jeść, bo inaczej chyba nie będzie mozna trzymać jej w takim stanie na kroplówkach

...
Boję się. Ślina grzęźnie w gardle.