Kiedyś mojej koleżance obiecałam, że jakby jedna z jej kotek, moja ulubienica Bella, miała kociaki, to ja jednego biorę. Potem trzęsłam się, bo to były czasy, gdzie Krzysiek nie chciał o kocie słyszeć

. Kotki koleżanki były na tabletkach, bo jakoś zbierali się do ciachnięcia ich, ale zawsze brakowało na to pieniędzy. No i zdarzyło się. Mama koleżanki zapomniała podać kotkom tabletek, w wyniku czego dwie zaciążyły – bura z białym Bella i pingwinka Fiona. Urodziły razem, na jednym fotelu, 5 listopada 2009 roku. Nikt nie wie, czyje kocięta której matki były. Najpierw zobaczyłam zdjęcia. Spodobało mi się rudo płowe kociątko z tygrysim pręgowaniem. „A nie, nie, ten zostaje” powiedziała z uśmiechem mama koleżanki. Wybrałam inne, bure z wyraźnym M na łebku. M jak Marta. I otrzymało robocze imię Martusia. Kiedy kociaki miały jakieś 5 tygodni wybrałam się w końcu do koleżanki. Od razu oczywiście dopadałam kociaków. Ku mojej czarnej rozpaczy Martusia miała mnie w głębokim poważaniu. No bo chciałam się z nią poznać, zaprzyjaźnić, póki jest jeszcze w swoim rodzinnym domu, żeby potem, przy przeprowadzce nie przeżyła nadmiernego stresu. Wzięta na ręce a i owszem spokojnie, ale jak tylko ją puściłam na podłogę – dopadała do rodzeństwa. Patrzyłam na bawiące się kociaki, z poczuciem, że to nie to, nie ten kot…. Nagle poczułam, że coś skubie mnie w palce od nóg. Patrzę – jakieś czarne paskudztwo z białą krawatką. Kocie obwąchało mnie, poskubało i usiadło przytulone do moje nogi i zadarło łebek do góry patrząc mi głęboko w oczy. I wtedy pierwszy raz się zawahałam. A może tego by wziąć, skoro Martusia mnie kompletnie olewa? Moje rozważania przerwała koleżanka mówiąc, że ta kotka jest już zarezerwowana. Ech, szkoda, no trudno. Umówiłyśmy się, że pod koniec stycznia Martusię zabieram do nas. Ale czarne paskudztwo nie wychodziło mi z głowy. W domu koleżanki więcej czarnulki nie zobaczyłam, bo zaraz po nowym roku trafiła do nowego domu. I już po tygodniu okazało się, że są problemy. Pani co prawda jest znajomą od kilkudziesięciu lat, zawsze kochała zwierzęta, ale z kotem zupełnie nie mogła się dogadać. Skarżyła się, że Nora (jak nazwała kociątko), maltretuje jej królika, tak, ze biedny uszak boi się z miejsca ruszyć, że jest zbytnio ruchliwa i w nocy zamiast spać, to szaleje. Zamykała ją w łazience i wpadła na pomysł, że kupi dużą klatkę i jak będzie wychodzić i zostawiać kotkę samą, to ją tam będzie zamykać. Włos na głowie mi się jeżył, jak tego słuchałam. Zresztą nie tylko mnie. Koleżanka podjęła decyzję, że kota zabiera. Oj nie było prosto. Bo pomimo narzekania, pani była zadowolona, że ma istotkę, która przychodzi do niej, przytula, mruczy. Ale ten królik biedny, bardzo się boi….i już znalazła Norze dom u swojej znajomej. I wtedy podjęłam decyzję. Powiedziałam koleżance, że dam czarnuszce dom, niech ją tylko stamtąd wyrwie. I tak jakoś w połowie stycznia (jak zwykle nie pamiętam daty), pewnego dnia wróciłam z pracy z małą czarną koteczkę, która swoim wyglądem i zachowaniem przypominała bardziej diabła tasmańskiego. Tazzy, Tazzulec – moje kochane czarne słoneczko, wszystkiego najlepszego z okazji skończenia pierwszego roczku
Taka byłam malutka >>>KLIK<<< A Martusia? Martusia została i jak tylko pojawiam się u koleżanki, natychmiast przybiega z najdalszego końca podwórka, ładuje mi się na kolana i mruczy
Acha, i wszystkie kociaste są już ciachnięte – udało się ich zmobilizować, weterynarz dał dużą zniżkę i teraz już kotki rozmnażać się nie będą
I żeby sprawiedliwości stało się zadość, starszy o jakieś 3 tygodnie od Tazzulca, ale to i jego urodzinki będą i razem z Tazzy zjedzą torta - Krzykacz
