occhiverdi pisze:Zabiłam wczoraj (niechcący) kotka... Na własnym podwórku... jednego z przeze mnie dokarmianych... młodego, małego... Przejechałam autem, wjeżdżając na podwórko...
One zawsze uciekały sprzed kół:( Wjeżdżałam wolno, jak zawsze, żeby zdążyły się rozbiec, odstraszone autem... Ale on był inny. Nie zaskoczył w czas, nie zdążył.
Wciąż słyszę jego krzyk i wycie z bólu, kiedy konał przez 1,5 godziny...Wciąż żyje we mnie ten moment... kiedy to się stało... Jego widok... Jego błagający o ukojenie wzrok.Wybaczcie, ze o tym piszę.
Gdzie mam szukać wsparcia i zrozumienia, jesli nie tu...
Dlaczego...
I jak z tym żyć... ;(
a ja tylko na szybko zacytuję.
Co by nie zniknęło.
Opisana sytuacja przywołała we wnie wspomnienie ciężko chorego kota z Maroka (wpis wcześniej).
Co mnie najbardziej dręczy to to, że nie pomogłam temu kotu. Że nie pomogłam umrzeć.
I choć nie nam podobno decydowac o życiu i śmierci to o skróceniu cierpienia chyba tak.
Dlatego odniosłam sie do postu Zofii o dobiciu kota po wypadku.
Nijako "pozazdrościłam" jej tego że zareagowała.
Dlatego dziwnie mi się czyta post o zostawieniu kota w agonii przez półtorej godziny.
Półtorej godziny krzyku i płaczu zwierzaka.
Co robiła wtedy założycielka watku?
Patrzyła? Płakała? Poszła do domu?
Półtorej godziny to cholernie długo.