Uwaga, dłuższy wstęp.
Nie biorę, bo nie umiem, jeśli już, to tak, żeby wziąć i natychmiast oddać w dobre ręce (a wymagania dotyczące dobrych rąk mam bardzo wysokie), żeby się nie zaangażować, bo potem nie umiem być jak Roman Bratny. Miętka jestem i tyle, jednak tym razem tymczas musi być. Miłość miłością, ale dom nie z gumy, koty swoją odporność na nowych też posiadają, no nie ma szans, żeby dwudziestka u nas zamieszkała, więc to wątek wprowadzający, niejako przedadopcyjny.
Do dnia ewakuacji schroniska w Krakowie w domu było 6 kotów płci obojga czyli luz i spokój, a nawet do pewnego stopnia pustka, bo w poprzednim roku odeszły dwa z naszych kotów, w tym ukochany Wiluś, mój imieninowy prezent od psa, którego też już z nami nie ma.
Stan w domu to czwórka od kotki, która postanowiła się okocić w dziurze pod naszym trasem, jeden podrzutek przerzucony w pudełku po butach i reklamówce przez nasz płot (miał wtedy mniej więcej 2-3 tygodnie) i jedna koteczka, która w wieku ok. 3 miesięcy postanowiła zamieszkać u nas na ganku. Potem w przedpokoju, a potem... wiadomo gdzie.
I przyszedł dzień, w którym pojawił się apel o pomoc w ewakuacji schroniska. Co było robić, szybka akcja, załadowałyśmy we trzy nasze transportery do samochodu i na Rybną. Jeden z transporterów był większy, weszły do niego dwa koty, więc zabrałam "na przechowanie" cztery.
Kurcze, jadąc do schroniska naprawdę wierzyłam, że biorę na przechowanie, tymczas zupełnie tymczasowy. Ale to były cztery starsze, zdziczałe i bardzo zdenerwowane koty. Jak się później okazało trzy siedziały w schronisku pięć, sześć lat, a dziesięcioletnia czarna Kazia w lutym tego roku została oddana przez właścicielkę. No więc pod wieczór 19 maja decyzja była taka, że na stałe zostaje Kazia, bo było widać, że bardzo źle znosiła schronisko, pozostała trójka miała być już tylko tymczasowo, żeby przerobić je na oswojone i adopcyjne. Ale cóż, nie młodziaki, trochę pracy kosztowało zdobycie zaufania, nie mogłam im fundować kolejnej rewolucji w życiu, zwłaszcza po tym, jak zobaczyłam ile lat siedziały w schronie. Misia i Moryś nawet nie miały nawet imion schroniskowych, tylko numerki. Wrócić do schroniska nie mogły, bo by mnie sumienie zeżarło, serce pękło. Zostały. W sumie równe dziesięć kotów w domu. Czułam się podle i nadal się tak czuję, gdy pomyślę o Miłej. Nie wzięłam jej, gdy wróciła do schroniska i okazało się, że była oddana razem z Kazią (w schronisku Labambą). Wredny rozum włączył hamulec, bo było więcej niż pewne, że jakiś ulicznik się pojawi na naszym progu i wtedy zamienił stryjek, jeden kot ze schroniska, drugi do schroniska, no bez sensu.
Miła nadal czeka na nowy dom:
viewtopic.php?f=13&t=116001Koniec wstępu, teraz będzie o Kreci i jej dzieciach.