To jakiś kataklizm
Dom zamienia mi się w koci szpital.
Ledwo dwa kocury doprowadziłam do stanu względnej normalności, kolejny numer wycięła mi kocica - rezydentka, królowa domu i ogrodu, 8-letnia Fajka.
Kota jest pół-wychodząca tzn. jak jesteśmy w domu wypuszczamy ja do ogrodu. Kotka trzyma się terenu, najwyżej przelezie pod siatką na sąsiednią niezabudowaną działkę i tam czatuje na ptaszki (z marnym na szczęscie sukcesem).
Kot, jak to kot - lubi żuć trawę. Rano kota wróciła z porannego siooo, przełykała z trudem, usiłowała coś zwymiotować, ale przyzwyczajona jestem do tego że czasem haftuje na zielono po obżarciu się trawką. Nie zwróciłam na to większej uwagi, myśląc że za jakiś czas znajdę zielonego pawia w najciemniejszym kącie domu.
Gorzej, że po poludniu dalej kota charczała i żaden paw się nie pojawił. Wypluwała tylko ślinę i to zabarwioną na różowo
Niedobrze - jakieś krwawienie z tchawicy albo przełyku. Od razu skojarzyłam to z trawą, bo kiedyś utkwił jej w gardle kawałek trawki, który przedostał jej sie do nosa i na szczęście wystawał kawaleczek, więc go wyciągnęłam. Tyle, że teraz rzecz się działa w gardle, a kota jest wybitnie nie współpracujaca i nie da sobie nigdzie zajrzeć. Zresztą była mocno zdenerwowana swoja niedyspozycją. No i skończyło się u weta: oczywiście "na żywca" nic się nie dało zrobić mimo moich ostrzeżeń i kota musiała dostać narkozę. Tym razem kawałek trawy (kawałek - źdźbło o długości jakichś 10cm!) tkwił głeboko w przełyku i mocno podraznił jej gardło. Spędziłam upojne trzy godziny głaszcząc delikwentkę przed, w trakcie i po zabiegu. Wetki aż sobie zachowały corpus delicti w postać rzeczonego źdźbła trawy.
Pacjentka siedzi teraz pod łózkiem, jeszcze nie calkiem przytomna ale już wściekła, bo głodna. Ale do jutra nic z tego.
Wychodzi na to, że koty chorują seryjnie, przez ostatnie dwa tygodnie nie było dnia, żebym nie odwiedzała weterynarzy (czasem nawet dwa razy dziennie)
