Wróciliśmy. Gorąco, fakt, ale nie było tak źle - klimatyzację w aucie, dzięki Bogu, mamy sprawną.
Mam straszne tyły w "Opowieściach z krypty", więc ... z przeprosinami dla wszystkich czytających:
Jak kupowaliśmy drapak.
Nasz pierwszy pokemon – Kulka - od pierwszego dnia miał drapak. Malutka deseczka, w sam raz dla malutkiego pokemona. Kuleczka – mikrusik, szkrabęściła na niej zapamiętale i namiętnie. W końcu jednak wyrosła i trzeba było rozejrzeć się za czymś większym, bo deseczka była tak akurat „na jeden pazur”, ale na nic więcej. Podczas jednej z wypraw zakupowych zahaczyliśmy o „sklep zwierzęcy”. Ot, tak sobie, beza szczególnej nadziei, że coś wypatrzymy. Dotychczas szło nam opornie, bo drapaki były albo jakieś takie „niedocyrane” (chuderlawe, wątłe i niestabilne), albo wielkie jak bazyliki. Nie, no podobały mi się takie „kościołowo wielkie”, już nawet widziałam oczami wyobraźni jak Kuleczka szkrabie po takim „wieżowcu”, ale co z tego – miejsce, które idealnie nadawało się na ustawienie drapaka było tyleż doskonałe jeśli chodzi o położenie (w korytarzu, z widokiem na wszystkie pomieszczenia), co kompletnie niewymiarowe – wąski pasek ściany pomiędzy dwojgiem drzwi. Trzeba było zatem znaleźć coś takiego, co da Szefowej całkowity podgląd na Dużych, a jednocześnie nie odetnie domownikom dostępu do reszty pomieszczeń i nie przekształci naszego trzypokojowego mieszkania w kawalerkę. Wkroczyliśmy do sklepu krokiem rozmaitym i … tym razem szczęście nam dopisało. Jest! Jest coś, co nie dość, że ma „bunkier” dwie póły i rurę, to jeszcze nie jest dramatycznie małe i nie skaże nas na wegetację na dwudziestu paru metrach kwadratowych. Ciężkie to pioruństwo było jak grzech śmiertelny, ale jakoś dotaszczyliśmy (razem z dwoma wielkimi torbami zakupów*). Nie powiem, ze radość dodawała nam skrzydeł , bo jak wnieśliśmy wszystko do domu, byliśmy nieco zasapani, ale przynajmniej Kuleczka miała (jak mniemaliśmy) porządną „wieżę obserwacyjną”. Rzeczywiście, wieża sprawdzała się świetnie – Kulka była zachwycona swoim „biurem” i potrafiła godzinami przesiadywać w pozycji „nie śpię. Wszystko widzę, więc jakby co – bójcie się”.
Kiedy dołączył Glusik, już w pierwszych pięciu minutach swojego u nas pobytu zdążył sforsować konstrukcję i rozwalić się na samej górze, w wyniku czego drapak została uznany za dobro wspólne (i całe szczęście, bo nie bardzo sobie wyobrażam ). Początkowo było wszystko w porządku, Gluś jednak rósł i mężniał (że się tak eufemistycznie wyrażę), i kiedy osiągnął tzw. masę krytyczną, zaczął regularnie wywalać drapak.

Można było, co prawda, pokusić się o jakieś śruby, wkręty, czy kątowniki stabilizujące konstrukcję, ale stwierdziliśmy, że „wiosny to nie uczyni”, bo Glusik i tak nie mieści się na górnej półce. Czasami się tam zapędzał, ale wówczas musiał siedzieć w pozycji wyprężonej baletnicy, bo na nic innego nie było miejsca. O leżeniu (nawet w pozycji „na pierożka”) w ogóle nie było mowy. Zaczęłam szukać drapaka do sufitu. Nie powiem, było ciężko. Nie żeby oferta była uboga, nie. To nasz korytarz był ubogi w miejsce. Przeryłam całe Allegro, mnóstwo stron z ofertami producentów, weszłam w prawie osobisty kontakt z „Rufim” (przesyłając mu zdjęcia i męcząc mailami) – nic. Na szczęście na świecie istnieje ktoś taki jak filo, która podesłała mi link do sklepu, w którym był ON – Mój Drapak. Kupiłam. Był cudny, dokładnie taki sobie wymyśliłam – do samej góry, z półkami, bunkrem i rurą. Złożyłam. Sama. Nie byłam w stanie doczekać powrotu TŻ-a. Koty, oczywiście, zachwycone. Ja po chwili – mniej, bo … kot wszedł na samą górę i („omatkobosko”!)jak on zejdzie??? Gdybym użyła tych 10 % mózgu, które do codziennego użytku należą nam się jak psu zupa, nie wpadłabym w przestrach. Ale nie użyłam. Widząc Glusia na najwyższej półce, a Kulkę piętro nizej miałam przed oczami WSZYSTKO, tylko nie szczęśliwe zakończenie. Dodam również, że absolutnie nie przemawiał do mnie również fakt, iż drapak został wykonany przez znawców tematu i dostosowany do potrzeb kotów. Nie. Miałam wizje i już. Dobry nastrój szlag trafił. Mało tego, zamiast dać biednym kotom chwilę wytchnienia, stałam jak osioł pod tym drapakiem gotowa w KAŻDEJ CHWILI pomóc Glusiowi i Kulce w zejściu. Przytargałam nawet stołeczek, by w razie potrzeby ściągać biedaka na dół (wzrostu jestem niezakoniecznego, najwyższa półka jest w moim przypadku absolutnie poza zasięgiem bez wspomagania) i krążyłam wkoło co chwilę spoglądając w górę. A koty … zasnęły. Nie szkodzi, pomyślałam, na pewno za chwilę jeden albo drugi będzie chciał zejść, a wtedy na pewno zdarzy się coś strasznego. Przyszedł TŻ. Pochwalił, ba, nawet zachwycił się konstrukcją, ale zupełnie nie zamierzał podzielać mojego zdenerwowania. Na początku, bo potem roztoczyłam mu tak nieprawdopodobnie (jak teraz oceniam z perspektywy czasu) koszmarną wizję, że … zaczął się zastanawiać i kiedy przyszedł Pasożyt, nie było już większego problemu, by i on dołączył do grona zmartwiałych ze strachu. Staliśmy, a potem dyżurowaliśmy przy tym nieszczęsnym drapaku, co i rusz spoglądając na … szczęśliwe koty. I stalibyśmy tak pewnie do głębokiej nocy, gdybym nie odbyła telefonicznej rozmowy z Agą, która na szczęście nie tylko skutecznie odwiodła mnie od pomysłu przeniesienia się ze spaniem pod drapak ( w sumie tym by moje dyżurowanie musiało się skończyć),a jeszcze wlała w moje serce cień nadziei, że producenci drapaków wiedzą, co robią. Nie byłam jednak tak do końca uspokojona i mimo racjonalnych przesłanek ,postanowiłam monitorować to pierwsze zejście. Tak, „dla spokojności”. Pokemony w kocu się pobudziły (było już prawie w pół do dwunastej w nocy) i … jakby to robiły od urodzenia, spokojnie zeszły sobie na dół, po czym… wolnym korkiem skierowały się do misek z minami „ale o co chodzi? Coś nie tak?”. No cóż. Uważam, ze i tak byłam dzielna, bo nie umarłam, nie obłożyłam drapaka materacami, nie kazałam w środku nocy TŻ-owi demontować całej konstrukcji.
• - nie przepadamy za zakupami i robimy je dopiero wtedy, kiedy naprawdę trzeba, a i tak odwlekamy (nie oszukujmy się – głównie ja jak mogę wykręcam się sianem) ten moment.
materiał poglądowy:
