W poprzednim odcinku:... zadzwonił telefon. Stałam akurat przed lustrem w jednym bucie swoim, drugim "państwowym".
Rzuciłam się do torebki i przerzucając sterty papierków po cukierkach, paragonów, kluczy, zaczęłam szukać komórki. Jest! Tak, to wetka z kliniki. Kot żyje, wszystko poszło jak trzeba, wybudzony, można odbierać. "Tak? To już lecę. Zaraz będę" - wrzasnęłam do telefonu i w popłochu rzuciłam się do drzwi. Już miałam otwierać, kiedy usłyszałam za sobą przerażone "Proszę paniii!". Odwracam się i widzę kompletnie zdezorientowaną sprzedawczynię z wyrazem totalnego przerażenia w oczach. "Co jest?", myślę, "o co chodzi, ja się spieszę". Dopiero kiedy się dokładniej przyjrzałam, zobaczyłam, że pani ... trzyma w rękach moją kurtkę i torbę. I wtedy mnie oświeciło... ale nie do końca

, bo odebrałam od niej co trzeba, przeprosiłam, odwróciłam się na pięcie i dalejże do drzwi. Znowu chcę wychodzić i znowu słyszę za sobą ten sam rozpaczliwy krzyk - "Butyyy". No tak, wyszłabym w jednym swoim (brązowym) i w drugim nie swoim (zielonym). Wracam, jeszcze raz przepraszam, nerwowo przestępuję z nogi na nogę podczas finalizowania transakcji kupna-sprzedaży i w tedy pani nieśmiało na pomyka "Współczuję pani, to pewnie jakaś tragedia. Ktoś z rodziny, tak? Pędzi pani do szpitala. Współczuję. ". Najpierw kompletnie nie skojarzyłam, potem jednak domyśliłam się, ze chodziło o rozmowę. Widocznie musiałam wyglądać naprawdę strasznie. Nie zamierzałam jednak opowiadać "dzikich historii nie wartych Zachodu". "Tragedia? Nie, tragedia nie, ale rzeczywiście ktoś z rodziny. Nasz kot. Właśnie miał zabieg. Na szczęście udany. Do widzenia". Kątem oka zobaczyłam jeszcze jak pani staje osłupiała, ale mnie już nie było.
Odebrałam Kulkę, biedną małą kupkę nieszczęścia w olbrzymim kołnierzu, który ciążył jej jak tona węgla. nie, tak nie może być. Po powrocie do domu przebrałam ją (dopóki była jeszcze "na prochach") w gustowny kubraczek w kolorze kitli chirurgów z "Ostrego dyżuru" i kruszyna od razu poczuła się lepiej. Co prawda chodziła potem nieco pokracznie, ale nie tłukła się o wszystko i spokojnie mogła jeść, pić, a nawet (to już nieco później) w umiarkowany sposób świrować. Pierwsze dwa dni była jeszcze słabiutka i widać było, ze obolała, bo właściwie cały czas spędzała na moich kolanach. Rozczuliło mnie to, ale i dało do myślenia. Wcześniej spodziewałam się, że w chwilach słabości, czy choroby, Kulka będzie omijać mnie, swojego oprawce, który znęcał się nad nią (smarując, wpychając lekarstwa, grzebiąc w uszach, zakraplając oczy) przez długie tygodnie, a tu proszę - jest zupełnie odwrotnie. Czyli kot głupi nie jest i swój rozum ma , i wie, że zaberson to nie kolejne wcielenie Iwana Groźnego (nawet, jeśli czasami tak mogłoby się wydawać), ale poczciwy paskud, z którym da się żyć!
Kuleczka zdrowiała, o czym najlepiej świadczyły jej zapędy ekshibicjonistyczne przejawiające się wzrastającą tendencją do wyłażenia z kubraczka i eksponowania swoich wdzięków w toplesie (niczym jedna z posłanek "Samoobrony"), tudzież nieco pokracznego włażenia "nacosiętylkoda". Po mniej więcej pięciu dniach kubraczek poszedł w odstawkę ( a potem "w koty"), na brzuńku śladu nie ma, a pani ze sklepu obuwniczego do dziś mnie pyta "I jak tam kot?".
Podtytułu wątku nie zmienię.
