Opowieści z krypty, czyli o tym jak doświadczyliśmy kulkowej rujki.
Ruja to coś, z czym liczyliśmy się, ale o czym nie mieliśmy bladego pojęcia. Coś jak bakteria - wiadomo, że jest, ale nikt jej nigdy nie widział (no, w sumie widział, ale nie tak żeby zaraz każdy, i żeby gołym okiem). Kuleczka sobie rosła, w sumie już się przyzwyczailiśmy powoli, że kryzys minął, więc pogrążyliśmy się w błogim lenistwie przerywanym zabawami i prezentami z okazji kolejnego zauważonego zęba. Przestaliśmy nawet myśleć o tym, żeby może Kulce nadać jakieś bardziej "wzniosłe" imię ( a były takie projekty, jako że Kulka było tzw. roboczą nazwą*). Obrastaliśmy w sadełko, kiedy nagle pewnego wiosennego dnia Kulkensonik zaczął gruchać, ocierać się znacząco o TŻ-a i manifestować swoje,enigmatyczne wówczas jeszcze, "COŚ". I co zabers zrobiła? Tak, założyła okulary, weszła do sieci i zaczęła wyszukiwać po symptomach co to jest.

("mądra" byłam, no nie?). Wyszło na to, że tarzanie się po podłodze i namolne ocieractwo to ruja. Wyłoniwszy się z kuchni, gdzie od lat było moje "biuro", oświeciłam rodzinę, że "Kulka staje się kobietą" i... zadzwoniłam do weta oznajmiając tonem nie znoszącym sprzeciwu: "nasza Kulka ma ruję, jak tylko się skończy, przychodzę na "przegląd" i ustalenie terminu zabiegu. Proszę zarezerwować mi miejsce, bo nie wiem kiedy to się skończy, a nie będę męczyć kota oczekiwaniem". (Wyobrażam sobie jak się musieli ubawić). Tak więc Kulka rujkowała. TŻ nie miał życia. Wystarczyło, żeby rano powiedział "cześć", a miał już pod nogami pannę gotową na wszystko. Nie pomagały tłumaczenia "Kulka, ale ja mam żonę" - Kuleczka nieustannie dawała do zrozumienia, że jest gotowa poświęcić wszystko, nawet rower! Biedny TŻ przemykał się pod ścianami, małomówny jakiś się zrobił

i coraz cześciej pytał (tak, jakbym wiedziała) kiedy to biedactwo przestanie się męczyć. Przestała. po trzech dniach. Nie powiem, odetchnęłam, bo aż żal serce ściskał kiedy się patrzyło na tę drobinkę, która wiła się i gruchała, a potem patrzyła na nas w oczekiwaniu, że może jednak coś ... A tu nic. Było nam tym bardziej przykro, ze w tym czasie już zdążyliśmy się nieco wyedukować i wiedzieliśmy, ze to dla kota nic specjalnie emocjonującego.
No dobra, ufff, skończyło się. Kot wrócił do siebie (my ... tak sobie - trauma rujkowa dawała nam się we znaki

). Poszłam do weta. Umówiliśmy termin i przy okazji dostałam instrukcję głodzenia kota. (Nie muszę mówić, że sama nic przełknąć nie mogłam). Odniosłam (prawie z płaczem) Kulkensonika na zabieg, profilaktycznie zostawiłam WSZYSTKIE TELEFONY (łącznie z TŻ-owym, tak na wszelki wypadek), po czym stwierdziłam, że w domu zwariuję, więc poszłam się umartwiać, czyli... na zakupy**.
Łaziłam po mieście kompletnie otumaniona, w końcu doszłam do mojego sprawdzonego sklepu z "normalnymi butami dla ludzi". Właśnie przymierzałam zielone "szczury", kiedy zadzwonił telefon. LECZNICA! stojąc w jednym bucie swoim, drugim "państwowym, odebrałam. Tak! Lecznica! Mój kot żyje! Powiem tyle, ze gdyby nie pani ze sklepu, wyszłabym (jeśli w ogóle, bo aż usiadłam)
A) w dwóch różnych butach
B) bez kurtki
C) bez torebki
cdn.
*- kiedyś, w zamierzchłych czasach tzw. podchodów na okoliczność posiadania kota, Spadkobierca zadał mi pytanie jak nazwałabym kota, gdybyśmy (oczywiście, hipotetycznie

) takowego posiadali. Odparłam bez namysłu, że Kulek (jakoś mi się tak skojarzyło, ze byłby to samczyk), bo gdyby anm się trafił mały, to wyglądałby kulkowato, gdyby zaś duży - na pewno w ramach dbania o kota, upasłabym go do rozmiarów kuleczki. Kiedy poszłam pierwszy raz z Kulką do weta, nie miałam głowy do imion, więc poprosiłam, żeby ołówkiem wpisać "robocze imię" - Kulka.
** - nienawidzę zakupów, zwłaszcza ciuchowo-butowych.