Obie z mamą uratowałyśmy już kilka kocich istnień. Za każdym razem gdy jakaś bida się przybłąkuje i błaga o pomoc, jestem przerażona ludzką głupotą, bezmyślnością i okrucieństwem.
Na działce dokarmiamy bezdomne, dzikie koty, kilka z nich urodziło się pod naszym domkiem. Kilka tygodni temu zobaczyłam za siatką czarno-białego kocurka. Siedział i miauczał przeraźliwie, po chwili odważył się i przyszedł do misek. Tydzień później, odważył się do nas podejść. Zaczął się łasić, patrzył nam w oczy. Przechodził ode mnie do mamy, a potem do mojego TŻ. Pilnował się naszych nóg, żebyśmy go nie zostawili. Wyglądał koszmarnie, wychudzony, z ranami otwartymi na całym ciele, z kolekcją kleszczy, świerzbem... Mama zabrała go do weta i do domu.
Ostatnio zauważyłyśmy, że dziwnie chodzi. Na początku myślałyśmy, że boi się Rudej i dlatego chodzi na przykurczonych łapkach. Wczoraj zauważyłam, ze jak stoi przy miskach, to tylne łapki rozchodzą mu się na boki, wygląda jak foczka. Przy chodzeniu, zdarza się, że łapki rozjeżdżają się na boki i nie da się dotknąć. Można go głaskać tylko do pasa. Dzisiaj rano był umówiony z wetem na kastrację, bo już znaczy teren. Przy okazji poprosiłyśmy o sprawdzenie łapek. Okazało się, że jakiś drań strzelał do niego ze śrutu...Znalazł sobie kretyn cudną rozrywkę...
Z prostej kastracji zrobił się nam poważny zabieg. Wet miał na dzisiaj kilka operacji ustalonych, jego wcisnął bo miał być krótki zabieg. Powiedział, ze usunie tyle śrutu ile da radę. Ale trzeba będzie jeszcze raz operować...
Trzymajcie kciuki za Bonifacegio






