[quote="Maryla":118m30y3][quote="Agn":118m30y3] dlaczego nie ruszymy w miasto łapiąc wszystko co się rusza i usypiając z mety?`
Szybko byśmy doczekali momentu, gdy nie byłoby kotów wolnożyjących ....[/quote:118m30y3]
to by były wyrzucane
ja juz to przerobiłam - od lat nie złapałam dzikiego kota ktorego po zabiegu moglabym wypuscic
znajduje wylacznie wyrzucana, porzucane koty domowe, niekiedy z maluchami
to moim zdaniem skutki bezmyslnych nieodpowiedzialnych adopcji[/quote:118m30y3]
Marylo, to ja nie wiem, gdzie Ty mieszkasz...
U nas, właściwie gdzie byś nie wyszła, zawsze znajdziesz stado, lub chociaż stadko, wolnożyjące. Osiedla bloków, czy domków jednorodzinnych, starówka, czy działki - wszędzie, wszędzie [i:118m30y3]coś łazi[/i:118m30y3]. I częstokroć nawet te z pokolenia w pokolenie rodzone na wolności wcale nie są takie dzikie.
Ile razy dziewczyny wręcz z radością i satysfakcją mówią o którejś kocicy złapanej na sterylkę: `JEST dzika`, `rzuca się na klatkę i syczy na nas`, to wiem, że będzie ją można spokojnie wypuścić z powrotem; będzie miejsce dla następnej/następnego, który ze starości, czy choroby, albo tak po prostu: [i:118m30y3]genetycznie[/i:118m30y3], okazuje się być oswojony.
Z tych dwóch kocic złapanych przeze mnie tydzień temu jedna jest dzika, druga zaś - gruchająca zza kratek klatki i łasząca się. A obie chowały się tam, gdzie żyły, od malucha i urodziły się z wolnożyjących kocic.
One obie dość dobrze zniosły zabranie im dzieci - po złapaniu trafiły od razu na stół i wybudzały się już w fundacji - w nowym, obcym miejscu, bez maluchów. Dziewczyny zadbały, by złagodzić im stres psychiczny i pohamować laktację. Najgorzej znosi zniknięcie małych ta kotka, która przez noc była w fundacji z maluchami - to jest najgorsze, co może być. Ale i ona dostała leki zarówno uspokajające, jak i hamujące laktację, dziś trafi na zabieg.
Żeby odciągnąć moje myśli od tych dramatów i moralnego rozdarcia, [i:118m30y3]dobry[/i:118m30y3] los podsunął mi dziś problem nieco łatwiejszy do rozwiązania. Moja mama trafiła do szpitala. Na szczęście nic poważnego [chyba] - wczoraj wieczorem zaczęła mieć kłopoty ze wzrokiem, a raczej z widzeniem. Problem okazał się być bardziej neurologiczny niż okulistyczny, ale mama została na noc w szpitalu i miała zrobione konieczne badania. Rano musiałam pojechać ogarnąć jej kota i psa i zabrać dla niej jakieś rzeczy, bo nie wzięła ze sobą nic wczoraj wieczorem. Taka mała refleksja, która nas rozbawiła. Jeśli macie jakieś dolegliwości, które lekarz ogólny bagatelizuje lub nie potrafi ich zdiagnozować, pojawcie się późnym wieczorem w dyżurującym szpitalu. Na kolejną wizytę u okulisty, czy neurologa, do których chodzi, mama by czekała przynajmniej tydzień, dwa. Nie wspominając już o tym, że terminy badań, które owi specjaliści by zlecili, znowu by były wyznaczone na `za jakiś czas`. A tak, w ciągu jednej nocy i dziś do południa, mama miała badania krwi i moczu, RTG płuc, tomografię głowy i kręgosłupa szyjnego i czeka jeszcze na badanie dopplerowskie. Dziś po południu najprawdopodobniej wyjdzie do domu, chyba że w wynikach badań będzie coś niepokojącego. Na razie mamie widzenie wróciło do normy - lekarzy i mnie widzi pojedynczo i nieprzekrzywionych.
Nie rozumiem `logiki` tego świata...