Wykorzystałam linka od Birfanki, coś mi wlaza.

Poruszać się tam za bardzo nie dam rady, ale kombinuję i fotki pójdą.
Jedziemy przez wrzosowiska - ogromna kotlina pocięta ścieżkami dla "łazików", przy drodze parking. Wrzosy po horyzont.
Wystarczy zjechać z głównej drogi i... mamy safari!

Whitby. Mały port rybacki, miasteczko jak ze starych opowiadań o rybakach, żeglarzach, odkrywcach. Nota bene rodzinne miasto Cooka.

Wspinamy się ku St. Mary Church, a poniżej roztacza się widok na miasteczko...
... i główki portu

W powietrzu, mimo porywistego, zimnego wiatru, czuć wiosnę. Kwitną nawet stare mury.

Dochodzimy do szczytu wzniesienia, z dziedzińca XVII wiecznego domu wychodzimy w kierunki ruin kościoła.

Żeby podejść do samych ruin należy się uiścić. Podziękowali, oblookamy z dalsza.


Szwendacza natura wywleka nas w napotkaną ścieżynkę... Wychodzimy nad sam brzeg Północnego Morza, w kierunku Robin Hood Bay. Jest pięknie, ale wiatr chce zwalić z nóg, wyrwać z ręki aparat - zmykamy po kilkuset metrach.

2,5 funciaka od głowy kosztuje króciutki rejs poza port - tego nie można przepuścić.

Miasteczko widziane z morza oczarowuje.



Ten to jest piękny... A my płyniemy żółtą balią!

"Kiedy jacht nie wraca znów i w główkach portu ciągle go brak..."

Ja - 161cm. Żeberka wieloryba... cm?

Sklepiczek klimatyczny raczej - ćwieki, skóry, tiule, czyli goth i ska. Takich wyjechanych glanów w życiu nie widziałam, ale fotelik zacny mają.

I lecimy szukać klifów - gdzieś tam są!
Flamborough Head - piękno dzikiej przyrody, krzyk mew, białe klify... Szumu morza nie słychać - wiatr zagłusza wszystko.




Znów się odzywa szwendacza natura - jak nie obejrzeć klifów z dołu skoro jest odpływ?


Żegnamy Flamborough Head i piękną latarnię morską. Widok pozostanie w pamięci, wystarczy zamknąć oczy by znów się tam przenieść, usłyszeć wycie wiatru, krzyki mew...
