Dziękuję Wam za pamięć i życzenia

.
Ja mam za sobą ciężkie chwile, bo przez ostatnie 2 tygodnie byłam strasznie przeziębiona, a musiałam chodzić do pracy i do dzisiaj nie jestem całkiem zdrowa.
Jednak najgorsze było to, że w niedzielę 21 marca uciekł Oskar.
Sądzę, że było to nieuniknione. Oskar uciekłby już wcześniej – wtedy, gdy chciał wspiąć się po tui, tylko mu się nie udało. Bo Oskar owszem, spał na kołdrze, chodził do kuwet i bawił się myszkami, ale cały czas, niezmiennie, bał się mnie i zamkniętej przestrzeni: mieszkania i ogródka. Czuł się, jak w potrzasku, bez możliwości ucieczki. Kilka razy, z powodu np. upuszczonej łyżeczki, wpadł w taką panikę, że mało się nie zabił, starając się schować gdziekolwiek.
Nie wiem, czy był kotem zdziczałym, ale jego strach przed ludźmi czynił go takim.
W ogóle nierealne było nawet dotknięcie go. Jeśli już musiał przejść kolo mnie to robił to biegiem, ślizgając się na zakrętach. Gdy się na niego spojrzało, to od razu chował się pod fotelem lub etażerką albo uciekał na najwyższą szafę, na której zresztą najchętniej przebywał.
Nikt inny nie chciał wziąć Oskara do domu na leczenie, a ja niestety mam takie warunki mieszkaniowe, że mam okna do ziemi, a za oknami ogródek, z którego młody, silny, zdrowy kot może uciec bez problemu. Jak długo mogłam i powinnam była trzymać go w zamknięciu? I czy takie więzienie go miałoby w ogóle sens? Nie wiem.
W każdym razie Oskar sforsował płot w sekundę – dwa razy machnął łapkami i już był za płotem. Pobiegłam za nim i zobaczyłam go na pobliskiej łączce w zdziczałym sadzie. Pierwszy raz widziałam go tak spokojnego i zadowolonego. Gdy zaczęłam wołać go i iść w jego kierunku, spokojnie pomaszerował do zdziczałego maliniaka i zniknął w nim. Od tamtego dnia ciągle go nawołuję, ale na razie w ogóle go nie widziałam.
W mojej okolicy, na północnych obrzeżach Krakowa, jest pełno ogrodów, ogródków, sadów, posesji, różnych zabudowań gospodarczych i niedokończonych budynków, łąk, pól, lasków, zagajników i zarośli. Są myszy, krety, nornice i mnóstwo ptaków. Jest tu bardzo dużo kotów, które wszyscy wypuszczają swobodnie, są dokarmiane koty bezdomne i całe to towarzystwo, w niezmienionym składzie, obserwuję już czwarty rok.
Oskar w chwili ucieczki był wyleczony, wykastrowany, kilkakrotnie odrobaczony, odpchlony i wręcz gruby, bo przez te 39 dni jadł dosłownie „za dwóch”. Nie ma już mrozów i może na tym terenie dać sobie radę lepiej niż na terenie Politechniki, w samym centrum miasta. Jeśli tylko będzie chciał lub potrzebował – może wrócić. Był tu dostatecznie długo, żeby zapamiętać to miejsce, a z zewnątrz jest łatwiej się dostać i wiele razy obce koty przechodziły do ogródka przez płot.
Mnie jest przykro i smutno, bo chciałam, żeby było inaczej, a tymczasem nie udało się, nie udało mi się zrobić z niego kota domowego. Gdybym miała inne mieszkanie, gdyby udało mi się przetrzymać go dłużej... Mogło być inaczej.
Poza tym przywiązałam się do niego.
Pocieszam się tym, że udało mi się go wyleczyć i odkarmić. I pamiętam, że dopiero na tej łące wyglądał na spokojnego i zadowolonego.
Nie czuję się, jakbym zawiodła – po prostu takie miałam możliwości pomocy mu.
Mimo wszystko mam nadzieję, że Oskar kiedyś jeszcze przyjdzie, choćby na krótko.
A poniżej trochę zdjęć – fotoreportaż pod tytułem: „Dzień grubych kotów”
http://mkbg1.fotosik.pl/albumy/749372.htmlA tutaj kilka zdjęć lepszej jakości, z wyjątkiem pierwszego, zrobionego komórką, ostatniego zdjęcia Oskara, z 18 marca.
http://mkbg1.fotosik.pl/albumy/749631.html