
Największym problemem jest jednak podobno właściciel działki, który przy każdej okazji straszy, że zrobi z nimi „porządek”. Ponieważ kociaki przed zimnem (i pewnie przed nim też) zaczęły chować się do rozpadającej się drewutni, facet zaczął ją sukcesywnie zabijać dechami „żeby w środku zdechły”.

Pani Krysia dokarmia je ukradkiem, pod osłoną nocy. Niemniej codziennie chodzi tam z duszą na ramieniu, zastanawiając się czy zastanie całą gromadkę. Kiedy opowiadała mi o nich, prawie płakała w słuchawkę.
Przez piątek zaczęłam organizować dla kociaków jakąś pomoc i zaplecze (mieszkalne i finansowe), a dziś rano pojechałam na miejsce zobaczyć jak się sprawy mają.
Cdn. za chwilę (będę pisać na bieżąco, z doskoku, bo nie wyrabiam ze wszystkim, wyjechałam rano, wróciłam przed chwilą, na dodatek z nieplanowanym psem na kilkudniowy tymczas…).